wtorek, 27 grudnia 2011

Książkowy zawrót głowy PAŹDZIERNIK 2011.

"Grand avenue" Joy Fielding.
Przez całe lata Chris, Barbara, Susan i Vicki przyjaźniły się, wspólnie stawiając czoło codziennym problemom. Dziś jedna z nich siedzi samotnie i zastanawia się, gdzie popełniły błąd i dlaczego marzenia przerodziły się w koszmary, przyjaźń wygasła, a szczęśliwe życie rozsypało się w proch. Po przeczytaniu książki "Szepty i kłamstwa" owej autorki obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie sięgnę po jej tytuły. A jednak, postanowiłam dać Joy Fielding szansę na to, aby mnie udobruchała i zatarła złe wrażenie. Czy się udało? A owszem i to z nawiązką! To naprawdę bardzo dobra pozycja i nie bez powodu autorka okrzynięta została mistrzynią rodzinnego piekła. Bohaterowie, a właściwie bohaterki i ich losy są tak znakomicie zakreślone, że każdą ich przygodę przeżywa się wraz z nimi, czasem zapiera dech w piersiach, nieraz powoduje kręcenie z niedowierzaniem głową, a chwilami otwiera czytelnikowi buzię ze zdziwienia.
Książka opisuje losy 4 przyjaciółek, jednak już na wstępie dowiadujemy się, że jedna z nich zginie, a inna się od nich odsunie. Kiedy zaczyna się czytać wciąż powraca pytanie "która?" i choć chciałoby sie zatrzymać wszystkie bohaterki żywe i przy sobie to jednak w końcu trzeba będzie kogoś pożegnać.
Książka bardzo przejmująca, ale również prawdziwa i co ważne, napisana tak żywym językiem, że mam wrażenie, że czytałam o losach swoich przyjaciół.

"Kochanica Francuza" John Fowles.
Fascynująca opowieść o miłości zakazanej w realiach wiktoriańskiej Anglii. Jedna z najgłośniejszych książek Fowlesa. Banalna z pozoru historia romansu arystokraty, który porzuciwszy narzeczoną, wiąże się z kobietą wątpliwej reputacji, niepostrzeżenie zmienia się w hipnotyzującą wręcz opowieść o miłości zakazanej, łamiącej społeczne normy i tabu.
Nudy, nudy, nudy. Sięgnęłam po tą powieść prawie że pewna o jej cudowności. Głośny tytuł, losy bohaterów zekranizowane, a na forach opinie w większości rozpływające się. A tu takie rozczarowanie, że aż doczytałam książkę do końca (mimo wielkiego trudu) mając nadzieję, że te ostatnie strony zmienią moje nastawienie do całokształtu. Niestety, choć bardzo się starałam to nie znalazłam w tej książce nic pięknego ani uroczego. I mimo, że John Fowles bardzo się starał (bo i język bardzo lekki i czasy wiktoriańskie szczegółowo zarysowane) to ja w tą miłość nie uwierzyłam, między głównymi bohaterami nie wyczułam ani odrobinę chemii i energii, tak potrzebnej przy pisaniu burzliwych romansów.
Wstęp, rozwinięcie i przede wszystkim zakończenie bez rewelacji.

"Piasek w butach" Elin Hilderbrand.
Wzruszająca powieść obyczajowa o sile kobiecej przyjaźni, pomagającej przetrwać trudne życiowe momenty, z akcją nad morzem podczas wakacji. Vicki, matka dwóch małych chłopców, jest poważnie chora. Jej siostra Brenda straciła właśnie pracę za romans ze studentem. Ich przyjaciółka Melanie jest w wymarzonej ciąży, lecz odkryła, że mąż ją zdradza. Wspólne lato nie zapowiada się więc wesoło. I wówczas pojawia się Josh: dwudziestolatek z sąsiedztwa, który sprawia, że ich życie nabiera nowych barw, a kłopoty wydają się do pokonania...
Książka bardzo poprawna, jednak wciąga dopiero gdzieś w połowie. Czuć w tej książce lato, słońce, morze, piasek... idealna na plażę, niestety niekoniecznie na jesień (jak w moim przypadku). I rzeczywiście jest to powieść słodko-gorzka, jednak po przeczytaniu zostaje już tylko jedno wrażenie, a mianowicie, że pointa jest zbyt słodka/gorzka (nie zdradzę, który wariant, aby nie psuć efektu końcowego).

piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt!

Prezenty zapakowane, chatka muminkowa lśni, choinka już stoi, a właściwie leży i ukrywa się przed kotem jeszcze nieubrana, ostatnie zapasy żywieniowe dokonane. Teraz zostaje tylko pichcenie, czyli sama radość i zabawa.
"Titanic" też już za nami, wczoraj się zryczałam, "Starsza pani musi zniknąć" była w zeszły weekend jak zwykle się naśmiałam, "Kevin sam w domu" miał leciutki falstart w tym roku, bo został wyemitowany w czasie mikołajkowym, ale w zastępstwie będzie "Kevin sam w Nowym Jorku", więc fani nie martwcie się. Ja czekam jeszcze tylko na "To właśnie miłość" i "Książę w Nowym Jorku" i już będę w pełni szczęśliwa i będę mogła spokojnie objadać się i leżeć do góry brzuchem. Czytałam ostatnio wywiad z Maciejem Stuhrem i na pytanie dlaczego zagrał w filmie "Listy do M." odpowiedział: "Po prostu reżyser mi powiedział, że to jest film, który będzie emitowany w telewzji co roku przed świętami". Świetna motywacja, ale coś w tym jest, są nieśmiertelne świąteczne piosenki ("Last Christmas", "All I want for Christmas is you") i tak samo są nieśmiertelne świąteczne filmy. Jak zwykle zbaczam z tematu, chciałam wam przecież tylko złożyć życzenia :-) Bo oczywiście te filmy i muzyka to tylko dodatki kojarzące się ze świętami, dopełniające je, ale najważniejsze będzie na pewno spotkanie z rodziną przy wigilijnym stole, a także późniejsze spotkanie z przyjaciółmi z kilkoma pierożkami pod pachą:-)

Kochani, życzę Wam
zdrowych, spokojnych, cichych Świąt
w gronie najbliższych.
Życzę, aby dostały Wam się trafione prezenty
i aby wasze podarunki spowodowały u kogoś spontaniczny uśmiech.
Życzę, aby magia świąt zapanowała w waszych domach,
aby małe rzeczy przepełniały szczęściem,
a te duże uczyły umiaru i pokory.
Zresztą jaki umiar, jaka pokora!
Są Święta, więc korzystajmy z ich uroku
i czerpmy z nich tyle radości,
aby starczyło do następnych Wesołych Świąt!

czwartek, 22 grudnia 2011

Koncert Edyty Górniak w ramach imprezy "Mamy maj" w Szczecinie.

Postanowiłam trochę powspominać i sprawdzić kondycję mojej pamięci.
Dnia 21 maja 2011 w ramach imprezy Radia Zet „Mamy maj” na Jasnych Błoniach w Szczecinie odbył się koncert Edyty Górniak.
Któż nie słyszał już o gwiazdorskim zachowaniu naszej Edzi, jej humorkach i wymaganiach? (łapki w górę). Ja słyszałam, nic więc dziwnego, że na koncert szłam z nastawieniem „ciekawe jakie fochy gwiazdunia dziś pokaże?”. Edziowe humorki tak szczegółowo opisane na różnych portalach plotkarskich i w różnych kolorowych pismach zdecydowanie nie sprzyjają pozytywnemu nastawieniu kiedy człowiek wybiera się na koncert takiej gwiazdy. Ale za to dzięki temu większe jest zaskoczenie i znacznie większy pozytywny szok.
Zaczęło się od Edziowatego infantylnego zawołania: :"Witajcie Szczecinianie! Jejku, jak się cieszę że jestem w Szczecinie hihi" (w tym miejscu Edziowy chichot). „O retyyyy – pomyślałam – co ja tu robię?” Ale wystarczyła pierwsza piosenka „Jestem kobietą”, genialny wstęp, gitarka, światła, Edyta wchodzi w reflektor i zaczyna śpiewać… a człowiek zapomina przez chwilę o całym świecie. Na scenie minimum – tylko Edyta i muzycy potrzebni do wykonania danego utworu. Wspaniałe wykonanie znanej chyba wszystkim piosenki. Nagle jakieś zamieszanie na scenie, wchodzi organizator imprezy i mówi coś Edycie na ucho, Edyta poruszona podchodzi do brzegu sceny i mówi „Słuchajcie moi mili, stało się coś nieoczekiwanego, zgubił się mały chłopczyk” – nagle chłopczyk prowadzony przez organizatora wchodzi na scenę, Edyta bierze go na ręce i prosi aby się przedstawił. Chłopczyk jest cały zapłakany, wzrusza się sama Edyta, wzruszam się i ja, ale gdy rozglądam się wokół to widzę, że nie jestem z tym sama – ludzie wycierają ukradkiem oczy. Rodzice chłopca znajdują się, można kontynuować koncert.
I wtedy Edyta wciąż poruszona zamieszaniem z zagubionym chłopcem zaczyna mówić o swoim synku Allanku – i zapewne mi nie uwierzycie, ale to naprawdę mądra i wrażliwa kobieta, od razu czuć, że bardzo kocha swojego synka. Dużo uwagi poświęca również swoim fanom. „Zawsze kiedy wyjeżdżam tłumaczę swojemu synkowi, że mam w życiu dwie miłości. Moi fani to moja pierwsza miłość, więc kiedy jadę na koncert mówię mu, że jadę do swojej jednej miłości, a potem wracam do domu do niego, do drugiej miłości i on musi to zrozumieć, bo bez żadnej z tych miłości nie potrafię żyć. Kiedy jestem na koncertach brakuje mi mojego synka, a kiedy jestem w domu brakuje mi moich fanów”. Tak naprawdę to przed każdą piosenką było dużo mówienia, raz Edyta mnie wzruszała, innym razem szczerze bawiła.
A tak, pewnie nie spodziewaliście się, że kapryśna gwiazdka ma również poczucie humoru? Otóż ma :-) W pewnym momencie zaprosiła na scenę fana, wybrała takiego, który trzymał nad głową kartonik z napisem, Edzia wywołując go mówi: ”Co tam masz napisane na tej karteczce, bo nie widzę? PAULLA? Żarcik taki :-)” Fan wszedł na scenę a Edyta: „No pokaż pokaż co tam masz naprawdę napisane” i sama czyta „Edzia kocham cię” – mina zawstydzonej Edzi po przeczytaniu tych słów nie do opisania :-)
A czy uwierzycie jak wam napiszę, że Edyta ma również dystans do siebie? Pewnie też nie… Przed jedną z piosenek Edyta opowiadała o Alanie jak to chce teraz zostać piłkarzem i mama musi chodzić na jego mecze, aby dopingować syna. Całość na końcu skomentowała ze śmiechem: „Ja wiedziałam, że ten hymn to będzie się za mną ciągnął do końca życia”. Dlatego też co chwila wybuchałam śmiechem, tylko po to aby znów za chwilę mieć mokre oczy, Edyta bawiła i wzruszała na przemian, no w końcu ‘jestem kobieta, wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie”.
Przyznam wam się, że Edyta oczarowała mnie – swoim głosem, wykonaniem piosenek, swoim naturalnym i spontanicznym zachowaniem. Owszem, chwilami jest koszmarnie infantylna i pewnie dla niektórych jest to irytujące, ale ja jej to wybaczam, przymykam oko, bo jest to w niej jak najbardziej naturalne, taka po prostu jest i tego nie kryje. Szkoda, że ludzie często źle oceniają Edytę, naczytają się tych kolorowych magazynów, które potrafią pisać o Edzi tylko w jeden sposób – ten zły i nieprzychylny – podejrzewam, że każda historia o niej jest wyolbrzymiona i ubarwiona do maksimum, a to co dobre jest omijane szerokim łukiem. I w taki sposób w głowach ludzi tworzy się negatywny wizerunek kapryśnej gwiazdy Edyty Górniak. Ja na szczęście lubię sama się przekonać na własnej skórze, dałam Edzi szansę i oczywiście nie żałuję, to świetna babka, która jest ciepła, wrażliwa i spontaniczna, a poza tym ma świetny kontakt ze swoimi fanami, widać, że ma do nich ogromny szacunek i dba o nich.
Trzymam kciuki za Edzię, aby w końcu nagrała ten długo wyczekiwany nowy album i czekam z niecierpliwością na trasę koncertową – na pewno jeszcze się wybiorę na koncert nie raz.

Niestety, nie miałam z sobą aparatu, zdjęcie więc zapożyczyłam ze strony www.echo.szczecin.pl zresztą jest opisane.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

W obliczu zagłady świata.

Ostatnio coraz częściej stykam się z tematem zagłady wszechświata. I nie chodzi mi o dosłowną apokalipsę, ale fantastyczne obrazy podsuwane nam przez filmy lub książki. Jeszcze do niedawna pełno było takich  filmów jak "Dzień Niepodległości" "2012" czy "Dzień zagłady". Również ostatnio wielką popularnością cieszą się ksiażki gdzie w umiejętny sposób autorzy przedstawiają życie garstki ocalałych ("Intruz" "Miasto ślepców" "Jutro"). Czy zastanawialiście się kiedyś jak byście się zachowali w obliczu wielkiej katastrofy globalnej, zagłady świata lub gdybyście byli rozbitkami w górach lub na bezludnej wyspie? Kim bylibyście w niewielkiej grupie ocalałych i jaką rolę pełnilibyście w odbudowywaniu świata? Ostatnio trochę mnie wyobraźnia ponosi i sama zadałam sobie te pytania. 
Z natury jestem nieśmiała. W pracach grupowych zawsze na uboczu i nigdy nie przemawiam publicznie. Zazwyczaj podporządkowuję się osobom charyzmatycznym i jestem posłuszna osobom przełożonym. Ale tak jest w świecie, w którym panuje ład i porządek. Czasem ludzie mówią do mnie „Jakby świat się walił to byś stanęła i nie wiedziała co począć”. Ale to są ludzie, którzy mnie tak naprawdę nie znają, bo każdy, kto mnie lepiej pozna wie, że mimo mojej spokojnej powierzchowności i nieśmiałej natury drzemie we mnie zorganizowany potwór potrafiący zadziwiająco dobrze radzić sobie w ekstremalnych warunkach.
Sprawiam wrażenie kruchej i bezbronnej a w obliczu zagrożenia jestem niezwykle silna i zaradna. Może nie miałam okazji sprawdzić tego w obliczu zagłady świata czy ogromnej katastrofy globalnej, ale sprawdziłam to już w mniejszych dramatach życiowych i wiem, że w momencie kiedy innym opadają ręce ja je podnoszę. Gdybym znalazła się w grupie osób ocalałych z wielkiej zagłady to na pewno nie byłabym osobą dowodzącą – przede wszystkim brak mi charyzmy i nie sądzę, aby ludzie mnie słuchali, poza tym dowodzenie jest zbyt wielką odpowiedzialnością, a ja w stresie panikuję i nie myślę logicznie. Ale z całą pewnością wsparłabym grupę moją zdolnością organizacyjną, dobrym słowem i wielkim optymizmem. Nie pozwoliłabym nikomu się poddać i nawet gdybym sama przestała choć na chwilę wierzyć w powodzenie naszego planu odbudowy świata to wszczepiałabym tą wiarę w innych, aby z czasem i oni wszczepili ją we mnie.
Myślę, że dla dobra ogółu potrafiłabym wykazać się również wielką odwagą i nie obawiałabym się mrozu, ognia, wody czy wysokości jeśli z grę wchodziłoby uratowanie czyjegoś życia. I to co wiem na pewno – wykazałabym się wielkim altruizmem i myślałabym przede wszystkim o innych, a dopiero na końcu o sobie.
I może nie wsparłabym grupy ocalałych wielką siłą fizyczną czy umysłową, ale myślę, że byłabym w tej grupie takim dobrym duszkiem podtrzymującym wszystkich na duchu, aby nigdy nie tracili wiary i nadziei na lepsze jutro.

wtorek, 13 grudnia 2011

Szalik wzór ażurowy dla początkujących.

To mój pierwszy szal. Pierwszy ażurowy i pierwszy w ogóle. Nie przepadam za nim, bo i kolor nie taki jak trzeba i wzór nie wyszedł jak chciałam, bo druty dobrałam za cienkie. Szal miał być lekki jak piórko a wzór z dużymi oczkami. Wyszło inaczej, ale sam wzór jest prosty i w sam raz dla osób dopiero zaczynających swoja przygodę z drutami. Ten wzór uczy czytania ze schematu i robienia na drutach posługując sie intuicją.
Na tym wzorze świetnie widać jaki efekt daje nam powtarzanie oczek prawych a także oczek lewych oraz efekt przerobienia oczek lewych prawymi i odwrotnie (dżersej).


Aby szal wyszedł tak jak chciałam czyli aby był lekki jak mgiełka to najlepiej użyć leciutkiej włóczki, może moherowej lub po prostu cienkiej i dobrać odpowienio druty, więc jeśli na etykiecie jest napisane że odpowiednie druty do włóczki to 2-2,5mm to użyć 4mm :-) A najlepiej zrobić próbkę na kilku grubościach i wybrać tą odpowiednią. Schemat próbowałam tak rozrysować, aby byo widać wyraźnie jak mają ułożyć się narzuty oraz "pajączki". Poza tym dokładnie zakreśliłam kierunek robótki. A oto i schemat (po kliknięciu można go powiększyć):

Legenda:
P - oczka prawe
L - oczka lewe
O - narzut
X - z 3 oczek robimy 1 oczko - pierwsze oczko na lewym drucie przekładamy na drut prawy bez przerobienia wkładając drut od spodu, nastepnie przerabiamy 2P czyli 2 oczka prawe razem, Na prawym drucie mamy jedno oczko nieprzerobione oraz jedno oczko powstałe z przerobienia dwóch prawych oczek. Oczko nieprzerobione przekładamy przez oczko powstałe z dwóch prawych i zsuwamy z drutu, w ten sposób tworzy nam się "pajączek" a na drucie pozostaje tylko 1 oczko przerobione z dwóch oczek prawych
** między tymi znaczkami wzór powtarzamy.
Ten schemat uczy również prostej zasady. Jeśli we wzorze jest jeden narzut to znaczy, że musimy pozbyć sie w pewien sposób 1 oczka, jesli są dwa narzuty to trzeba w schemacie pozbyć się 2 oczek. Akurat w tym wzorze są dwa narzuty dlatego też z 3 oczek należy zrobić 1 :-)


Owocnego dziergnia!

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Przychodzi baba do lekarza...

Ostatnio na ramieniu powychodziły mi krosteczki, taka kaszka, a że kiedyś miałam akcję pokrzywkową po truskawkach to oczywiście w panice lecę do dermatologa po ratunek. Najpierw jednak trzeba się zarejestrować i miesiąc czekać. Trudno, przez miesiąc poddawałam „kaszkę” szczegółowym oględzinom i z dnia na dzień obserwowałam rozwój jej wypadków. Rozwoju brak, „kaszka” nieustannie zajmowała swoją pozycję. Minął upragniony miesiąc i udałam się do Pani Dermatolog, która „kaszkę” wzięła pod swoje specjalistyczne lampy, potem lupę i jeszcze jakieś światło. Pokiwała głową, pomruczała „Tak tak” i przysiadła do wypisania recepty. Reakcja na słońce, nie może się pani opalać, jasna karnacja, podatna na słoneczne uczulenia bla-bla czyli wszystko co juz wiem i czego nie przestrzegam.
- No dobrze, to przepisuję dwa leki, jak jeden nie pomoże to proszę zacząć używać drugi.
Super, super, więc zostanę uleczona, wyszłam z uśmiechem, po czym nagła myśl „No ale jak to, skoro jeden nie pomoże to potem drugi, a jak pierwszy pomoże to na co mi ten drugi?” Idę do apteki i pytam pani, który lek by poleciła, który uważa za lepszy to ja kupię tylko ten jeden, a pani w aptece mówi:
- Ale ten jeden lek jest przeciwuczuleniowy a ten drugi to na pryszcze…
Ech, ale to nic, kiedyś pani Laryngolog na zapalenie ucha przepisała mi lek przeciw woskowinie… niech żyje polska służba zdrowiu :-)


Przychodzi gruba baba do lekarza i pyta:
- Jak mogę skutecznie schudnąć?
- Musi pani zacząć jeść dupą!
Po miesiącu przychodzi baba bardzo chuda i dziwnie dupą kręci.
Lekarz pyta:
- Dlaczego tak dziwnie kręci Pani dupą?
- Bo gumę żuję!
*
Przychodzi baba do lekarza i skarży się, że z tym starym już nie jest tak jak wcześniej.
- Próbowaliście już z Wiagrą? - pyta lekarz - Musi pani po kryjomu mężowi do kawy zamieszać.
Za trzy dni przychodzi baba znów do lekarza.
- I co pomogło?
- Nie panie doktorze. To było straszne.
- A co, co się stało?
- Mój mąż z brawurą zmiótł ręką nakrycie ze stołu. Zdarł z siebie, a potem ze mnie ciuchy i wziął mnie na stole.
- No to wspaniale. Tabletki pomogły.
- Tak panie doktorze. To był najlepszy sex jaki ja w życiu miałam, ale w Mc´Donaldzie nie możemy się więcej pokazywać.
*
Przychodzi baba do lekarza z kranem na czole i w ręce trzyma chipsy. Lekarz pyta:
- Co pani dolega?
- Kranczips
*
Wraca mąż ze szpitala gdzie odwiedzał ciężko chorą teściową i zły jak nieszczęście mówi do żony:
- Twoja matka jest zdrowa jak koń, niedługo wyjdzie ze szpitala i zamieszka z nami.
- Nie rozumiem - mówi żona - wczoraj lekarz powiedział mi, że mama jest umierająca!
- Nie wiem co on tobie powiedział ale mnie, kur*a radził przygotować się na najgorsze.

wtorek, 6 grudnia 2011

Przedświąteczny czas marzeń.

Święta kojarzą mi się nie tylko z prezentami,  pomarańczami, choinką, kolędami w radio i cudownymi smakami, na które czeka się cały rok, ale również z marzeniami. Kiedy zbliżają się Święta i Nowy Rok ludzie stają się bardziej marzycielscy i bujający w obłokach.
Przede wszystkim uważam, że trzeba marzyć, jest to jakby nasz ludzki obowiązek. A najlepiej marzyć o czymś nieosiągalnym, jak o gwiazdce z nieba czy posiadaniu skrzydeł. Już samo słowo marzenie brzmi tak słodko i urzekająco, że oczywistym jest, że zazwyczaj marzy nam się coś trudnego do zdobycia lub coś co przeciąga się w czasie. Szybko i łatwo osiągalne możemy zdobyć poprzez życzenia. Życzę sobie torebkę na Gwiazdkę i mam jeszcze życzenie, aby ta torebka była zielona z wieloma przegródkami. Ale marzy mi się aby ta torebka przynosiła mi szczęście.
Kochani, marzenia są piękne, marzyć to coś niezwykłego, gdy ktoś marzy to znaczy, że jest pełen nadziei, pasji i wiary. Marzenia mobilizują. Dają nam przysłowiowego kopa. Dzięki marzeniom działamy. Marzenia powodują, że... chce nam się żyć! Bo widzimy cel, widzimy to wymarzone światełko w tunelu dla naszego wymarzonego marzenia.
Marzeń w moim życiu było całe mnóstwo. Zawsze je mam, właściwie to żyję nimi.
A ponieważ to taki wdzięczny temat i chciałabym zakończyć radośnie i optymistycznie to może zacznę od tych marzeń niespełnionych. Otóż kiedyś marzyłam o tym, aby mieć jakiś talent. Chciałam pięknie śpiewać, malować, pisać, grać... cokolwiek, abym się w tym spełniała i mogła się udoskonalać w danym kierunku. A ja zawsze miałam pełno zainteresowań i nigdy w niczym tak naprawdę nie byłam dobra, zawsze było przeciętnie, tak sobie, może być. No to przeżyłam już 28 lat i chyba mogę śmiało stwierdzić, że marzenie się nie spełniło (ale jeszcze go nie porzucam, może za jakiś czas ktoś wymyśli nowiutką dziedzinę, w której okaże się, że jestem świetna i… utalentowana właśnie).
Kolejne moje marzenie to potrafić żyć chwilą. Przyznam, że jestem trochę życiowo nieśmiała i brak mi odwagi, aby czerpać z życia garściami. Przez to wiele tracę. To marzenie oczywiście jest do spełnienia, ale wymaga ogromnej walki z samą sobą, stąd też to marzenie raz wychodzi na prowadzenie a czasem zostaje daleko w tyle. Zresztą jak można marzyć o tym aby przestać być nudną marzycielką? Toż to sabotaż!
Ostatnie niespełnione i wciąż nie spełniające się marzenie – otóż jako dziecko marzyłam aby być dorosła, teraz kiedy dorosłam marzę, aby znów choć przez chwilę móc być dzieckiem.
A jakie marzenia mi się spełniły? Te bardzo życiowe, ale jednocześnie te, które nadają życiu sens i popędzają je dalej ku nowym marzeniom. Wymarzyło mi się szczęście, samodzielność i prawdziwa miłość. Właściwie czego chcieć więcej? Niestety (a może na szczęście) człowiek ma taką osobowość, że zawsze chce więcej i pewnie dlatego nie potrafimy ustać w ciągłym marzeniu o czymś lub o kimś, bo po prostu kochamy marzyć! Bez mocy marzenia życie byłoby po prostu nudne.