czwartek, 16 lutego 2012

Szczęście...

"Szczęście, którego wyczekujemy, potrafi zburzyć to, które właśnie przeżywamy."
Eric-Emmanuel Schmitt

Jesteśmy takim szczególnie przewrotnym gatunkiem. Lubimy dążyć. Lubimy oczekiwać. Lubimy marzyć. Lubimy poszukiwać Lubimy mieć cel. Często właśnie to lubienie ciągle czegoś innego gubi nas w życiu. Chyba bardziej lubimy pragnąć niż zdobywać. Wiadomo, pragnienia nadają sens i nas napędzają, sama świadomość tego, że coś wkrótce możemy zdobyć jest budująca. Ale nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, że samo pragnienie, aby to pragnienie się w końcu urzeczywistniło przesłania radość płynącą z urzeczywistnienia tego pragnienia.
Kiedy marzmy i planujemy… np. wczasy. Zapalamy się do wymarzonej wycieczki, wyobrażamy sobie słońce na naszej skórze, w uszach brzmią nam obce języki, planujemy nasze wycieczki piesze i oglądamy na zdjęciach obiekty, które niedługo zobaczymy. Czujemy szczęście. Już wkrótce to wszystko będzie tak blisko. A potem wyjeżdżamy i… to słońce, te języki, piękne widoki, zabytki, to wszystko traktujemy jak oczywistość. Tak długo to wszystko wyobrażaliśmy sobie w naszej głowie i tyle razy przeżywaliśmy na jawie różne sytuacje, że gdy jesteśmy w samym centrum tego wydarzenia, nie potrafimy odpowiednio się nim cieszyć i docenić. Oczywiście bardzo szybko pojawia się nowe pragnienie – wrócić do domu, do ukochanych ścian i znanych twarzy (czy jeszcze nie tak dawno te ściany nas nie przytłaczały a ludzie nie zaczęli irytować?). A krótko po powrocie do domu zaczyna się… tęsknota za ciepłem, za szumem fal, za szaleństwem w wodzie, za dziką zwierzyną, za lokalnym jedzeniem, za anonimowością… czy tylko ja tak mam?
Bardzo często nie potrafimy docenić obecnego szczęścia. Swojego szczęścia. Bo przecież lubimy również zazdrościć innym ich szczęścia. Patrzymy wokół na ludzi i myślimy „oni to mają szczęście”, "tym to dobrze", "ja też tak chcę".
Kiedy czekamy na coś długo i to coś się spełnia, cieszy nas na chwilę, po czym zaraz zastępujemy to kolejnym pragnieniem. A to kolejne pragnienie przyćmiewa szczęście płynące z dopiero co spełnionego marzenia. Och, jak my kochamy nie być szczęśliwi… Także może cieszmy się. Z każdego dnia wynośmy jak najwięcej pozytywów i właśnie te pozytywy starajmy się wyolbrzymić tak, aby przyćmiły wszystko to, co złe w naszym życiu. Cieszmy się z chwili obecnej, cieszmy się obecnością ludzi, póki są wśród nas, cieszmy się z posiadanych rzeczy, póki dzielnie nam towarzyszą, cieszmy się z dobrego zdrowia, póki nam dopisuje, cieszmy się ze wszystkiego co przynosi nam codziennie uśmiech, bo pamiętajmy, że wszystko się kiedyś kończy. A jak napisałam na początku, jesteśmy niezwykle przewrotnym gatunkiem i zazwyczaj doceniamy dobre rzeczy i dobrych ludzi po ich stracie. Czas na zmiany. Tylko czy jesteśmy w stanie to w sobie zmienić?

środa, 15 lutego 2012

Sernik lekki jak piórko.

Mmmm, najlepszy sernik świata. I jedyny, który od czasu do czasu mi wychodzi. Niestety, jestem z tych nieudaczników sernikowych i bardzo często serniki mi nie wychodzą, nawet te z torebki. I zawsze, ale to zawsze jest to wina piekarnika oraz innych różnych czynników, o których nie warto wspominać :-)
Jutro Tłusty Czwartek, mam nadzieję, że czytając to jesteście już po kilku pączuchach i ledwie żyjecie i macie mega poczucie winy, że tyle zjedliście. I słusznie, zawsze uważałam, że ten dzień wymyślił jakiś łakomczuch, który chciał choć jeden dzień w roku móc bez wyrzutów podjadać tyle kalorii.
Jako, że za pączki jeszcze się nigdy nie wzięłam, a w planach mam to od kilku lat, to dziś przepis na mój ulubiony sernik. Ten sernik jest naprawdę lekki i trochę gąbczasty, ale wierzcie mi, to niebo w gębie. Miałam już do niego kilka podejść i tylko niektóre sie udały, ale za to za każdym razem uczę się czegoś nowego.

SKŁADNIKI:
- 750g twarogu półtłustego zmielonego 2krotnie (ja używam twarogu Piątnica i mielę aż masa serowa jest gładziutka) (1)
- 50g miękkiego masła (1)
- 6 żółtek (oddzielić od białek, białka również są potrzebne) (1)
- 3/4 szklanki drobnego cukru i 16g cukru waniliowego (1)
- 4 łyżki mąki ziemniaczanej (1)
- aromat waniliowy lub śmietankowy (1)
- 1,5 szklanki mleka (2)
- 6 białek (3)

Wszystkie składniki z (1) miksujemy, następnie dodajemy mleko, również miksujemy. Białka ubijamy w osobnym naczyniu na sztywną masę i dodajemy do masy serowej bardzo ostrożnie i powoli. Masa jest już gotowa, jest bardzo rzadka, ale tak ma być. Wylewamy ją do tortownicy, pieczemy w temp. 180 stopni przez 70 minut. Ciasto urośnie, opadnie, popęka, ale to nie szkodzi. Po ostudzeniu ciasta, wsadzamy je do lodówki na kilka godzin, a najlepiej na całą noc. A rano... SMACZNEGO :-)

środa, 8 lutego 2012

Książkowy zawrót głowy GRUDZIEŃ 2011.

"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stieg Larsson.
Pewnego wrześniowego dnia w 1966 roku szesnastoletnia Harriet Vanger znika bez śladu. Prawie czterdzieści lat później Mikael Blomkvist - dziennikarz i wydawca magazynu "Millennium" otrzymuje nietypowe zlecenie od Henrika Vangera - magnata przemysłowego, stojącego na czele wielkiego koncernu. Ten prosi znajdującego się na zakręcie życiowym dziennikarza o napisanie kroniki rodzinnej Vangerów. Okazuje się, że spisywanie dziejów to tylko pretekst do próby rozwiązania skomplikowanej zagadki. Mikael Blomkvist, skazany za zniesławienie, rezygnuje z obowiązków zawodowych i podejmuje się niezwykłego zlecenia. Po pewnym czasie dołącza do niego Lisbeth Salander - młoda, intrygująca outsiderka i genialna researcherka. Wspólnie szybko wpadają na trop mrocznej i krwawej historii rodzinnej.
Jestem rozczarowana. Rzeczywiście, czasem nie warto słuchać wcześniejszych opinii a raczej zachwytów dot. danej książki. Dłużyło się, to prawda, że książkę można było odchudzić o połowę. Poza tym wielka tajemnica zaginięcia Harriett była dla mnie oczywista prawie od samego początku, więc na końcu nie doznałam szoku ani zaskoczenia. Chwilami strasznie się dłużyło, pewnie specjalnie, aby dłużej przetrzymać czytelnika w niepewności, co z tego jak co chwila ziewałam i przeskakiwałam po literkach znużona. Ogólnie uważam, że książka jest dobrze napisana, bohaterzy ciekawie zarysowani, bardzo polubiłam Mikaela, ale Lisbeth... chyba Stiega Larssona wyobraźnia poniosła aż za bardzo. Ale mimo rozczarowania postanowiłam skończyć Trylogię Millenium.

"Pokój" Emma Donoghue.
Wyobraź sobie, że ktoś zamyka cię w niewielkim pokoju z małym dzieckiem!
Od dziś będziesz w nim spędzać dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu! Przez kolejne siedem lat!
Dla pięcioletniego Jacka Pokój jest całym światem. To tu się urodził, to tu bawi się i uczy ze swoją mamą. Na noc mama układa go do snu bezpiecznie w szafie na wypadek, gdyby przyszedł Stary Nick.
Dla Jacka Pokój jest domem, dla jego Mamy więzieniem, w którym została zamknięta przed siedmioma laty. Dzięki ogromnej determinacji, pomysłowości i bezgranicznej matczynej miłości udało jej się stworzyć dla synka namiastkę normalności. Niestety ciekawość chłopca rośnie z wiekiem i Mama zdaje sobie sprawę, że Pokój nie wystarczy mu na długo…
Do ostatniej strony nie mogłam przestać myślec jak to jest możliwe, że dorosła kobieta potrafi w tak naturalny sposób opowiedzieć trudną historię wcielając się w ciało i umysł 5letniego chłopca. A jednak Emmie Donoghue się ta sztuka udała. Ta historia sprowadzona do poziomu małego chłopca staje się jeszcze bardziej przerażająca. Bo dostrzegamy okrutną rzeczywistość oczami chłopca, chłopca urodzonego w niewoli i spędzającego w niewoli dzieciństwo. Dla tego dziecka istnieje tylko Pokój, życie poza nim jest wymyślone i nie realne. Ta książka chwyta za serce, ten skurczony świat małego chłopca wprost wprawia w osłupienie.
Książka nie jest łatwa w czytaniu nie tyle z powodu tak ciężkiej tematyki, ale również z powodu napisania jej przez 5letnie dziecko. Choć to przecież jej urok. Dzięki temu straszna historia jest szczera i niewinna.

"Długi wrześniowy weekend" Joyce Maynard.
Joyce Maynard stworzyła niebanalną historię 13-letniego chłopca i jego matki, których życie radykalnie się zmienia wraz z pojawieniem się w nim tajemniczego mężczyzny. Zbiegły skazaniec, oskarżony za morderstwa, których jakoby nie popełnił, nawiązuje ze swoimi zakładnikami szczególną więź.
Baaaardzo szybko się ją czyta. Jest lekka nie tylko w trzymaniu, ale i w czytaniu. Jeśli jednak głębiej się w niej zanurzyć to porusza bardzo ciężki przypadek rodziny rozbitej i rodzica cierpiącego na głęboką depresję. Przeszłość bohaterów kryją makabryczne i ciężkie przeżycia. Trudno po czymś takim być znów normalnym i beztroskim. Bardzo dobrze napisana książka, przyznam, że na koniec zaszkliły mi się oczy. Polecam, bo nie dłuży się i można przeczytać w jeden dzień.

"Biała wilczyca" Theresa Revay.
Jest rok 1917. Ksenia, piętnastoletnia Rosjanka, traci rodziców i ucieka z bolszewickiego Piotrogrodu do Paryża. Spotkanie z Maxem, czarującym, niemieckim fotografem odmieni życie obojga na zawsze.
Ta niezapomniana, wielowątkowa historia miłosna rozgrywa się na tle zdarzeń I połowy XX wieku. Czytelnik znajdzie tu grozę rosyjskiej rewolucji i luksus paryskiego „wielkiego świata”, szaloną dekadencję Berlina i narastający koszmar hitleryzmu.

Ta książka nie od razu mnie zachwyciła. Na początku czytałam porównując główną bohaterkę do Scarlett O'Hary i wydawało mi się, że autorka na siłę chce, aby postać Ksenii właśnie upodobniła się do Scarlett. Również początkowo zupełnie nie przekonała mnie miłość głównych bohaterów. Ale muszę przyznać, że czas wojen I i II są tutaj tak wyraźnie zarysowane i tak pięknie opisane ludzkie cierpienie w tych trudnych momentach, że książka momentalnie zyskuje koloryt. W pewnym momencie nie mogłam się od niej zwyczajnie oderwać. Ta książka w bardzo prosty sposób uświadamia, a II wojna światowa jest pokazana oczami młodej emigrantki, Niemca będącego przeciwnikiem ruchu nazistowskiego oraz Żydówki mieszkającej na terenie Niemiec. Końcówka książki bardzo poruszająca. Naprawdę aż trudno uwierzyć że ludzie żyjący w tych czasach musieli aż tyle znieść i przeżyć, no i oczywiście jak trudno uwierzyć, że "ludzie ludziom zgotowali ten los".
Biorę się za kontynuację.

"Miasto ślepców" Jose Saramago.
Pewnego dnia na nienazwane miasto w nienazwanym kraju spada epidemia białej ślepoty. Bez ostrzeżenia dotyka ludzi zajętych zwykłymi, codziennymi sprawami, nie oszczędzając nikogo - starców, dzieci, kobiet, mężczyzn, osób prawych i z prawością mających niewiele wspólnego, słabych i silnych.
Władze w pośpiechu zamykają pierwszą grupę w nieczynnym szpitalu psychiatrycznym.
Z dnia na dzień ta zamknięta społeczność zaczyna się rządzić własnymi, twardymi prawami, które szybko wyznaczają role ofiar i oprawców, poddanych i panów. I tylko jedna osoba wie, że nie wszyscy są ślepi.

„Miasto ślepców” to trudna książka. Nie tylko rudny temat i skomplikowana analiza relacji międzyludzkich, ale również w trudny sposób napisana. A jednocześnie intrygujący. Książka wciąga od pierwszych słów „Jestem ślepy, jestem ślepy” czyli gdzieś tak od połowy strony. Chwilami przerażająca, chwila okrutna, chwilami wzruszająca. A Jose Saramago opisuje to wszystko bez emocji, po prostu staje się kronikarzem, zdaje nam relację a robi to bez żadnych oporów. Przedstawia nam świat ślepców bez ubarwień.
Uwielbiam książki, które zmuszają do myślenia i refleksji, ta książka właśnie taka jest. Po jej przeczytaniu nie tylko jestem zachwycona żywą ręką pisarza i jego wspaniałą umiejętnością przedstawienia tak obcego dla nas wszystkich świata, ale jestem też przerażona realnością tej książki. Wszystko jest w niej prawdziwe. A na naszą szczegółową analizę zasługują zachowania ludzi, którzy powoli zamieniają się w zwierzęta. Bo to książka właśnie o nas wszystkich i nie udawajmy, że to nas nie dotyczy.

piątek, 3 lutego 2012

Śnieg.

Jest biały, puchowy, zimny i skrzypi pod butem. W słońcu świeci kryształowo, a nocą zamarza tworząc naturalne lodowiska. Jest utrapieniem dla kierowców i radością dla dzieci. I pod tym względem wciąż jestem dzieckiem, bo kiedy wstaję rano i widzę za oknem biały puch to od razu uśmiech pojawia się na twarzy i długo nie znika. W tym roku długo czekałam na śnieg... słyszałam jak w innych miastach zawitał już dawno, a u mnie wciąż mroźnie i szaro. Najgorsza jest taka właśnie zima - mroźna, brudna i nijaka. Kiedy pojawia się śnieg od razu rozjaśnia ulice i krajobraz, czasami rozjaśnia serca i umysły ludzi. Tak działa właśnie na mnie śnieg - od razu z marazmu wpadam w dziką euforię.
Uwielbiam spacer w parku podczas sypiącego śniegu, najlepiej wieczorem. Śnieg jest wtedy taki świeży i biały, uwielbiam patrzeć w górę jak widać spadające płatki w poświacie latarni, uwielbiam dźwięk radosnego śmiechu dzieci zjeżdżających na sankach.
Ze śniegiem mam też pewne wspomnienia. Śnieg kojarzy mi się z dzieciństwem, kiedy to bezlitośnie kazałam mojemu bratu ciągnąć się na sankach, pamiętam, że on już nie miał siły, a ja krzyczałam "Jeszcze, szybciej, dalej!". Pamiętam moje sanki nowoczesne z kierownicą, jedyne takie na dzielnicy i to, ile miałam wtedy nowych przyjaciół, chcących na tych sankach choć raz zjechać z górki. Pamiętam górkę... było na niej tak tłocznie, że zanim się z niej zjechało trzeba było postać trochę w kolejce. Pamiętam też ostatnie śniegi... zepsute tramwaje, brak prądu, ogrzewania, wody, nie działające telefony i komórki. Spacery... orzełki w śniegu, tarzanie się, wygłupianie, rzucanie kulkami śnieżnymi, lepienie pierwszego wspólnego bałwana, zjazd na sankach i od razu wykrzywienie płoz. Śnieg to dla mnie zawsze połączenie zabawy z nostalgią. Bo boleśnie przypomina, że nie jesteśmy już dziećmi i przynosi z sobą żal za tymi beztroskimi latami białego szaleństwa.
Wiem, że niektórzy nie lubią śniegu, ale przecież zima to tylko 3 miesiące, cieszmy się, że ją mamy, bo niektórzy nie wiedzą co to śnieg i gdy wyjadą do zimowego kraju to zachowują się jak kot wypuszczony na pierwsze śniegi :-) Mamy 4 pory roku i powinniśmy cieszyć się nimi i czerpać z nich jak najwięcej dobrego i pozytywnego. Niektórzy wiedzą tylko co to deszcz i śnieg, inni znają tylko słońce, a my znamy to wszystko i nic nie jest w stanie nas zaskoczyć.
Życzę zatem wszystkim udanego śniegowego szaleństwa!!!

środa, 1 lutego 2012

Kokkino Nero - greckie miasto ciszy i spokoju.

Kalimera! Kokkino Nero to bardzo specyficzne miasteczko dla wybranych ludzi. Zdążyłam zapoznać się na Riwierze Olimpijskiej z kilkoma miastami, więc mam też pewne porównanie. Kokkino Nero to spokojna mieścina dla osób poszukujących relaksu i wyciszenia. Jest tutaj dużo drzew, a więc i cienia, ławeczek i tarasów, greckie rodziny co wieczór urządzają na zewnątrz grille. Poza tym bardzo ciekawe jest tez położenie. Kokkino Nero otoczone jest górami, jadąc do miasta właściwie cały czas jedzie się w górę, zagłębia się w góry, a i tak na końcu znajdujemy się nad morzem – to taka ciekawostka. Ale dzięki temu panuje tutaj specyficzny klimat – jakkolwiek wysoka byłaby temperatura w Kokkino Nero nie odczuwa się jej. Na plażę idzie się w cieniu drzew, co chwila powiewa wiaterek, jest przyjemnie, jakby w Kokkino działała jakaś magiczna klimatyzacja.
Oczywiście w dzień jest dość upalnie, ale na plaży się tego upału zupełnie nie czuje, woda jest gorąca, a zdarza się, że fale niesamowicie wysokie, a wiadomo jaka wtedy jest frajda i zabawa :-) Wieczorami najczęściej przychodzą burze i ciepłe deszcze, a rano znów upał…
Czuć też tutaj pewną greckość, wprawdzie nie tak wyobrażałam sobie Grecję wizualnie (od białych domów z kolorowymi okiennicami i dachami trochę odbiega) ale jest tu mimo wszystko dużo greckich akcentów, które się docenia, a których zapewne w innych miasteczkach - tych bardziej rozbudowanych i turystycznych brak. Mam na myśli np. sjestę, która jest tutaj codziennie przestrzegana, o 14.30 życie w Kokkino zamiera – zamykane są sklepy i tawerny. Wspaniałą pobudką jest również samochód rozwożący świeże owoce i kierowca wykrzykujący „arbuzi nektaryni” (żeby nie było, wykrzykuje w kilku językach nie tylko w polskim), cudownie jest również wieczorem patrzeć na greckie rodziny urządzające wielkie grillowanie i turniej szachowy czy gry w karty.

Cisza nocna… od 23 :-) I owszem jest to praktykowane, światła zostają zgaszone, a jeśli jakiś nieobyty turysta mimo wszystko zasiedzi się na zewnątrz i będzie zbyt głośno imprezował to może zostać upomniany. Wyjątkiem jest piątek i sobota, wtedy zazwyczaj mają miejsce imprezy integracyjne, więc śpiewy i głośne rozmowy trwają do późniejszych godzin, poza tym tawerny w miasteczku tez żyją do późna – warto pójść na kolację i zobaczyć jak bawią się Grecy i jak bez skrępowania ni stąd ni zowąd łączą się w kółka i tańczą spontanicznie Zorbę :-) Warto też się do nich dołączyć, kroki Zorby łapie się w mig :-)
Atrakcji turystycznych jest tutaj kilka, przede wszystkim trzeba zobaczyć samą kokkino nero, czyli czerwoną wodę, która płynie cienkim strumyczkiem wzdłuż miasteczka. Może nie jest to zbyt urodziwe kiedy woda wymiesza się z liśćmi i brudną ziemią, ale sama czerwona woda u źródła to naprawdę ciekawy efekt – warto również ją spróbować – w smaku żadna rewelacja, bo smakuje jak zardzewiała woda mineralna, ale podobno ma właściwości lecznicze dla naszych strun głosowych.

Kolejną atrakcją jest naturalne SPA :-) Tak, tak spa… jest to miejsce w lesie w miejscu zupełnie odludnionym. Samo SPA to dziura a właściwie naturalnie wyrzeźbiony otwór wypełniony lodowatą wodą. Dziwne jest właśnie to, że mimo tak wysokich temperatur ta woda pozostaje wciąż tak chłodna. Odważni zanurzają się w tej wodzie i siedzą w niej kilka minut wierząc, że takie ochłodzenie organizmu ma lecznicze właściwości. Ja tam wolałam nie ryzykować… ale musze przyznać, że miejsce jest magiczne, takie pierwotne.
Zabytkiem Kokkino Nero jest również Most Bizantyjski, niestety nie potrafię wiele o nim napisać, ponieważ nie mogłam do niego dotrzeć.
Warunki mieszkalne… nie będę ukrywać – są katastrofalne. Jeśli ktoś nastawia się na wczasy  exclusive to musi wybrać prawdopodobnie hotel 5* i z całą pewnością nie w Kokkino Nero, bo niestety Grecy to niechluje i nie dbają za bardzo o czystość, a ponieważ Kokkino jest prawdziwie greckim miasteczkiem to widać to dokładnie w warunkach mieszkalnych. Prawda jest taka, że turyści mieszkają w pokojach, które wysprzątał poprzedni lokator, gospodarze wymieniają tylko prześcieradła i przecierają podłogi i jeśli chodzi o kołdry leżące w szafach – są one nie prane i różne rzeczy można na nich znaleźć, więc polecam okryć się samym prześcieradłem… No i kanalizacja… uwierzycie mi jak napiszę, że nie wolno było spuszczać w toalecie papieru toaletowego? Poza tym co chwila zapychał się zlew… Na szczęście w pokojach spędzało się praktycznie tylko noce. Można się wykąpać, bo łazienka jest, kuchnia jest również i to wyposażona w lodówkę, czajnik i naczynia, więc spokojnie można też przyrządzić sobie coś do jedzenia czy picia. Przy każdym pokoju jest również balkon lub taras, poranna kawa obowiązkowo na powietrzu, oczywiście wieczorne winko również :)
Co trzeba z sobą zabrać na wczasy do Kokkino – koniecznie z polski trzeba zabrać cukier, kawę, herbatę, najlepiej słoiki Pudliszkowskie lub inne, płyn do naczyń i gąbkę, polecam również Domestos (a po przybyciu do pokoju od razu zabrać się za porządne szorowanie), koniecznie krem z filtrem UVB (tutaj kosztuje 12-17 Euro) oraz buty z gumową podeszwą bardzo przydatne na plaży kamienistej (w Polsce kupiłam za 7zł, tutaj kosztują 5 Euro). Ogólnie najlepiej z Polski przywieźć jak najwięcej przydatnych rzeczy, bo jeśli czegoś zabraknie to naprawdę nie łatwo kupuje się tutaj za kolosalne ceny, mając świadomość że w Polsce kosztowałoby to ¾ mniej i jeszcze przeliczając to na złotówki (mnie niestety zabrakło kremu z filtrem).
Co warto kupować w Kokkino: oczywiście pieczywo – świeże, chrupiące i praktycznie wypiekane na naszych oczach. No i owoce – najlepsze brzoskwinie jakie jadłam w życiu, słodkie i soczyste, no i arbuzy, ale trzeba dobrze trafić – tutaj sprzedają arbuzy w całości, czasem można się potargować, można powiedzieć „Dwa Euro Jeden Arbuz” – mnie się udało :) Warto też spróbować greckiego wina z beczki – wystarczy pójść ze swoją butelką i napełnić ją winem z beczki, które sami wybierzemy, a wybór jest naprawdę ogrooomny.
Robactwa w Kokkino jest całe mnóstwo – na drzewach cykady, które wygrywają swoje cudne serenady, każdy kto przyjeżdża od razu słyszy te dziwne stworzona krzyczące z drzew i choć na początku to irytuje to każdy, kto wyjeżdża już nie zwraca na nie uwagi.
Są też szerszenie oraz trzmiele, latające i budzące postrach. Są duże czerwone mrówki, w pokojach też pająki i niestety z powodu panującej tu wilgoci i tej paskudnej kanalizacji są też karaluchy. To z tych widocznych. W lasach i na obrzeżach dróg spotkać można również węże i skorpionki (nam się udało, ale panika i krzyki udaremniły zrobienie dobrych zdjęć), ale nie jest to zbyt częste. Wieczorem na plaży widać również kraby i ośmiornice (oraz chłopców łapiących ośmiornice i zabijających je na naszych oczach). Trudno to robactwo wymienić w całości. Latają i chodzą tu różne stworzonka, do niektórych można przywyknąć, a nawet polubić, a niektóre są denerwujące i irytujące (mrówki, komary). Jest też tutaj dużo psów, wiem, że do robactwa się nie zaliczają, ale wspominam o nich, bo są to duże psy, wyglądające groźnie, zaniedbane, niektóre głodne i chodzące bez kagańca i bez opieki po ulicy. Mnie to bardzo przeszkadzało, boję się jamników, a co dopiero jak przez pół drogi idzie za mną takie wygłodzone, duże psisko.

Plaża jest kamienista. Dla niektórych to ból, ale przyznam szczerze, że obejrzałam kilka plaż podczas tych wczasów i stwierdzam, że ta w Kokkino jest najpiękniejsza. Kamienie nie są ostre, można spokojnie po nich przejść a na tych mniejszych tuż przy morzu można również spokojnie rozłożyć ręcznik czy koc i się rozłożyć bez obaw. Jedyna niedogodność to fakt, że trzeba kąpać się w specjalnych butach z powodu jeżowców czających się między kamieniami. Ale dzięki kamieniom na dnie morza, woda jest pięknie przezroczysta, widać na dnie każdy kamyczek, dno nie jest zamulone jak przy piasku. A co najważniejsze – plaża nie jest przepełniona ludźmi. Można spokojnie znaleźć sobie miejsce gdzie w promieniu 5m nikogo więcej nie ma, a i w morzu pusto. Przy plaży na skarpie znajdują się dwie restauracje-tawerny, stoliki i kanapy rozstawione są dosłownie 2m od brzegu, więc naprawdę warto choć jeden wieczór przyjść tutaj na wino lub kolację i delektować się zachodzącym słońcem.


Zupełnie innym miejscem jest np. Olympic Beach czy Paralia - miejscowości typowo turystyczne, willa na willi, tłumnie i gwarnie, pełno apartamentów i tawern. Tutaj jest jedna wielka impreza, ale skwar w tych miasteczkach odczuwa się niemiłosiernie, gdy temperatura szaleje to nie ma czym oddychać, po kilku krokach człowiekowi słabo i oblewają go poty ciepłe i zimne na zmianę. Te miejscowości polecam ludziom młodym, nastolatkom i ludziom samotnym chcącym się wyszaleć, ludziom nastawionym na imprezę i takim którym nie przeszkadza gwar, szum i hałas do późnych godzin nocnych.
I miejscowość, którą postawiłabym pomiędzy Kokkino a Olympic Beach – taki kompromis dla tych dwóch miast – Koutsoupia, znajdująca się zaledwie 3 km od Kokkino a posiadająca już plażę piaskowo-żwirkową. Z Kokkino można się do niej dostać busem lub spacerkiem. Na tej plaży jest wypożyczalnia sprzętów do sportów wodnych a także pole do siatkówki. Są tutaj leżaki do wypożyczenia, a także jest trochę głośniej i ciaśniej.
Jeśli pójdzie się w drugą stronę od Kokkino Nero to można się dostać na również piękną plażę już bardziej piaskową niż żwirową Platia Ammos. Ta plaża również robi wrażenie, woda jest turkusowa, są leżaki, są ludzie, jest muzyka i są też piękne skały. Na Platia Ammos można się dostać ulicą idąc około 5km lub idąc od strony plaży Kokkino Nero (za ruinami są schodki, które prowadzą głęboko w las, ale idąc wydeptaną ścieżką można dojść na plażę Ammos – nie doszliśmy tak daleko, bo złapała nas burza i ciemność).

Pierwszego dnia podczas spotkania z rezydentem otrzymuje się mapkę Kokkino Nero z zaznaczonymi najważniejszymi miejscami i cennymi wskazówkami. Ale warto również odnajdywać skarby i piękne miejsca na własną rękę.

Bardzo pouczająca była podróż powrotna i dialogi między nami turystami z Kokkino Nero a turystami z Olympic Beach.
- My mieliśmy basen.
- A my karaluchy.
- U nas codziennie sprzątano pokoje.
- O, a u nas odpychano rury.
- Wieczorami robiliśmy imprezy integracyjne.
- Taaaa, cisza nocna od 23… :-)

W Kokkino Nero byłam na początku sierpnia 2011 roku, jechałam z biurem podróży Fanclub i mieszkałam w apartamencie Katerina (swoją drogą właściciele nie umieją mówić ani po polsku ani po angielsku, więc trzeba opanować język migowy, a jeśli to zawiedzie to dostaje się ostatnią deskę ratunku – słownik). Jeśli chodzi o wycieczki fakultatywne to bardzo gorąco polecam rejs na wyspę Skiathos, ale o całej wyprawie napiszę innym razem.
Jeśli ktoś ma jeszcze pytania dotyczące miejscowości, warunków, podróży, biura podróży to proszę śmiało pisać – mam również zdjęcia pokoi jeśli ktoś byłby zainteresowany.

wtorek, 31 stycznia 2012

Żyję...

No żyję, żyję, patrzę dzisiaj, że na blogu 1 wpis w styczniu i pomyślałam, że to ostatnia szansa, aby coś zmienić, więc szybko dodaję jeszcze 2 wpisy, no bo 3 będzie lepiej wygladało niż ten 1 marny, prawda? Moim cudownym i wiernym czytelnikom tak licznie się tutaj gromadzącym codziennie (pozdrawiam druciarzy) spieszę wyjaśnić, że jestem ostatnio bardzo zajętą kobietą. Oznajmiam, że w końcu się wyspałam i wysypiam, nocne maratony się już skończyły porażką mojego ulubieńca po ponad 5-godzinnym meczu, oczywiście niedziela przeryczana i musiałam się chwilę poobrażać na cały świat, ale już dochodzę do siebie:-)
Druty i kulinaria trochę zostały zaniedbane na rzecz książek, muzyki, filmów i z powodu niezwykle bujnego mojego życia towarzskiego :-) W ostatnich dniach wszystko zostało zaniedbane również przez niespodziewany atak hormonów, a pisanie felietonów i życiowych obserwacji zastąpiłam czymś innym... czym? Może niedługo się dowiecie ;-)
Ten rok jest szczególnym rokiem, kto wie dlaczego ten wie, niedługo piękna i szczęśliwa dwójka zostanie bezczelnie zastąpiona trójką... "czas pędzi nieubłaganie", ale na szczęście wciąż wyglądam jakby dwójka była jeszcze jedynką :-) Nie przejmuję się tymi liczbami, ale mimo wszystko nie jestem na nie obojętna, mają dla mnie pewne znaczenie i obiecałam sobie, że ten rok będzie przeżyty w zgodzie z Carpe Diem ( i oczywiście w zgodzie z moim rozsądkiem).
W zasadzie to chciałam tylko was pozdrowić, obwieścić, że wciąż żyję oddycham i dalej będę smęcić no i chciałam jeszcze tylko nabić posta :-) Buziaki :*:*:*

Książkowy zawrót głowy LISTOPAD 2011.

"Długa droga w dół" Nick Hornby.
Sylwester na dachu wieżowca Domu Skoczka, najbardziej popularnego wśród samobójców miejsca w Londynie północnym. Czworo obcych sobie ludzi odkryje, że skończenie z samym sobą nie jest wcale aktem tak osobistym i prywatnym, jak wcześniej sądzili.
Martin Sharp to popularny prezenter telewizji śniadaniowej, który miał wszystko – dzieci, żonę, karierę – i wszystko stracił, wikłając się w bezmyślny romans z piętnastolatką.
Maureen ma dziewiętnastoletniego syna-roślinę, niewiele pieniędzy i od 19 lat nie była na wakacjach.
Jess to zbuntowana osiemnastolatka, której unika chłopak, a rodzice nie rozumieją.
I jeszcze JJ – niespełniony muzyk ze Stanów Zjednoczonych, który pracuje w Londynie jako dostawca pizzy.
Czworo nie znanych sobie ludzi, przekonanych o swej absolutnej samotności i zdecydowanych na śmierć, na dachu wieżowca zaczyna dzielić się pizzą i … swoimi problemami. Czy zdecydują się na skok?
Zanim się o tym przekonasz, zwariowane perypetie bohaterów powieści rozbawią Cię do łez. Nick Hornby jak zwykle mistrzowsko łączy to co, smutne z tym, co zabawne.
Na początku ta książka wciąga. Bohater już w pierwszym zdaniu ujawnia chęć popełnienia samobójstwa i wyjawia nam swoje powody. Książka jest napisana lekko i z humorem, przy pierwszych stronach uśmiech nie znikał z mojej twarzy, a nawet chwilami zdarzało mi się wybuchnąć niepohamowanym śmiechem. Tak jest na początku, bo po pewnym czasie ten humor zaczyna męczyć, a siarczyste przekleństwa rażą i choć w niektórych miejscach są potrzebne do rozbawienia czytelnika to jednak w większości powodują niesmak. Podoba mi się sposób napisania książki. Są tutaj relacje 4 różnych osób, podoba mi się jak autor wciela się w te bardzo różne postacie i jak gładko opisuje ich splatające się losy. Książka żadna rewelacja i czy poleciłabym ją przyszłemu samobójcy? Chyba tak, choćby ze względu na teorię 90 dni.
"Prawie za każdym razem korner stwierdza to samo: "Targnął się na życie w chwili zaburzenia równwagi umysłowej". Po czym następuje historia takiego biedaka: żona sypiała z jego najlepszym przyjacielem, stracił pracę kilka miesięcy wcześniej, jego córka zginęła w wypadku... Hejże, panie koroner! Przykro mi, mój drogi, ale tu nie ma żadnego zaburzenia równowagi umysłowej. Według mnie zrobił, co należało. (...)
Czy koroner nie powinien raczej pisać: "Targnął się na życie po trzeźwym i rozsądnym przemyśleniu francowatego bagna, jakim się to życie stało?"
(frag. książki)

"Ścigane" Kim Wozencraft.
Diane została wrobiona. Trafiła do więzienia za posiadanie dużej ilości kokainy. W jednym momencie zawaliła się świetnie zapowiadająca się kariera policjantki na surowej teksańskiej  prowincji. Proces okazał się zakłamaną formalnością. Wkrótce Diane trafia do więzienia, gdzie spotyka Gail skazaną za polityczny radykalizm i przechowywanie broni. Wspólny pobyt w celi owocuje planem ucieczki.
Dobra sensacja, choć przyznam, że na początku ta książka może znudzić. Jednak w pewnym momencie zaczyna się akcja, która nie ustaje prawie do samego końca. Polecam jako odskocznię. Podobno też przy bohaterkach tej książki Thelma i Luise to grzeczne dziewczynki... no cóż, nie zapędzałabym się jednak aż tak daleko. Choć przyznam szczerze, że na dłuższy czas utknęłam na 80 stronie i ani rusz dalej, zmotywowała mnie dopiero wiadomość, że książka zostanie sfilmowana a w rolę bohaterek wcielą się Jennifer Aniston i Maryl Streep. To może być ciekawe.

"Na progu" Patrick Senecal.
Nazywa się Thomas Roy i jest najbardziej podziwianym pisarzem w całym Quebeku. Każda premiera jego nowej powieści to wielkie wydarzenie. Pewnego dnia pisarz trafia do szpitala psychiatrycznego, straszliwie oklaleczony, w stanie katatonii. Próba morderstwa czy nieudane samobójstwo?
Świetny horror. Podobno Patrick Senecal jest kanadyjskim odpowiednikiem Stephena Kinga. Ja bym jednak nie posuwa się tak daleko. Jeśli ktoś lubi horrory, tajemnice i zjawiska niewyjaśnione to z pewnością „Na progu” będzie fantastycznym odpoczynkiem od mistrzowskiego pióra Kinga. Najlepszą rekomendacją tej książki jest fakt, że przeczytałam ją w jeden dzień. Ale również fakt moich koszmarów sennych przez kolejne dwie noce. Jeśli ktoś ma dużą wyobraźnię to na pewno ‘Na progu” będzie dla niego niezapomnianą przygodą.