poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Koncert Zakopower - relacja z Mielna dn. 13.08.11.

Zacznę przewrotnie – właśnie skończyłam pisać relację z koncertu i napiszę wam jedno – jest ona dla wytrwałych, kiedy przysiadałam do niej chciałam napisać zaledwie kilka spostrzeżeń, trochę moich odczuć i namiastkę naszych koncertowych przygód. Ale kiedy teraz skończyłam i widzę, że zajmuje ona 2 strony w Wordzie stwierdzam, że relacja jest dla prawdziwych wariatów :-) Pozdrawiam zatem wszystkich Wariatów!
Gdy wróciłam do domu w środku nocy z koncertu Zakopowera w Mielnie i myślałam o pisaniu relacji to w głowie miałam zaledwie trzy zdania dotyczące koncertu, reszta to przeżycia i przygody w trasie. Jednak trochę ochłonęłam, przespałam kilka nocy i mogę w końcu na spokojnie pozbierać myśli i podzielić się z wami moimi wrażeniami. Ten koncert zamykał mały maratonik koncertowy, który zafundowałam sobie w trakcie tygodnia. Każdy koncert, który widziałam w tygodniu był całkiem inny, inne uczucia i inne emocje. To, co na pewno wyróżniało koncert Zakopowera to fakt, że... nie padało!
Mielno było najdalej. Ja + załoga wyruszyłyśmy trochę wcześniej, tak, aby być na miejscu przynajmniej godzinę przed czasem, zająć miejsce przy barierkach i rozgrzać się przed koncertem. Niestety, nie wzięłyśmy pod uwagę jednej rzeczy – korków, w których stałyśmy ponad godzinę i aby była jasność korek zaczął się przy samym wjeździe do Mielna. Na początku patrzyłyśmy ze spokojem jak mijają nas rowerzyści, spacerowicze i motorzyści, jednak gdy dochodziła godzina planowego rozpoczęcia koncertu zaczęłyśmy się trochę stresować. Zmęczone jazdą, korkami i szukaniem miejsca do zaparkowania w końcu wysiadłyśmy z samochodu i już spóźnione pognałyśmy na Stadion Sportowy gdzie miał odbyć się występ Zako w ramach imprezy Radia Zet Lato z Radiem.
Na szczęście impreza również była trochę spóźniona, trwały konkursy i rozgrzewanie publiczności przed koncertem. Wtopiłyśmy się w tłum, oczywiście o upragnionych miejscówkach przy barierkach mogłyśmy zapomnieć, w zasadzie dość szybko okazało się, że tłum jest tak ściśnięty, że dalej nie ma sensu brnąć. Zajęłyśmy dość odległe miejsce, ale takie, aby móc podnieść w górę łapki i mieć przestrzeń na podskoki i poruszanie bioderkami :-) Ledwie zdołałyśmy się usadowić, a spiker już zapowiadał koncert Zakopower (z pewnym drobnym błędem, sugerując, że Sebastian porzucił studia i marzenia architektoniczne dla muzyki, ale wspominając FC, który podobno bombarduje podczas koncertów barierki i ściąga buty – SZOK ;-)).
I zaczęło się, pierwsze rytmy „Zbuntowanego Anioła”, lekko, rytmicznie i nagle wrzaski, piski i choć ciężko było mi dojrzeć scenę (małe kaczątka tak mają) to od razu domyśliłam się, że na scenie pojawił się Sebastian. Nagle przede mną wystrzeliły w górę aparaty i chwilę potem byłam za nie wdzięczna, bo to na tych malutkich ekranikach oglądałam początek koncertu :-) To, co mi się nie podobało to fakt, że wizualizacje Majoneza towarzyszące koncertowi wyświetlane były na telebimie z boku sceny, zdecydowanie wolę, gdy ekran ustawiony jest w głębi sceny za plecami muzyków, te wizualizacje są dopełnieniem wrażeń i przeżyć, świetnie współgrają z muzyką i tym, co dzieje się na scenie. Niestety, kiedy telebim ustawiony był z boku nie wiedziałam na czym skupić swoją uwagę i w zasadzie w pewnym momencie te migające obrazy z boku zaczęły mnie irytować i przeszkadzały mi w skupieniu się na muzykach i tym, co przekazują. „Zbuntowanego Anioła” brakuje na liście moich ulubionych zakoutworów, więc posłużył mi do tego, aby się spokojnie usadowić, przyzwyczaić oczy, uszy i głos :) A potem to przeciągane góralskie typowo Sebastianowe „Dobryy wieczórrr państwuuuu” i uparcie przedstawiana piosenka „Tak że tak” jako „Love you” – utwór wypadł zdecydowanie lepiej niż wtedy, gdy słyszałam go ostatnio na żywo, a już to energiczne „I mów tak do mnie mów tak do mnie mów tak do mnie do mnie mów” od razu porywa do podskoków. Po „Tak że tak” musiało być „Nie bo nie” – to połączenie tych dwóch piosenek jest wspaniałe – najpierw moc i energia, a zaraz potem moc i dreszcze.
 Kolejności utworów niestety nie pamiętam – w końcu byłam tam, aby się bawić a nie kodować w głowie kolejność wykonywanych piosenek. Było oczywiście „Boso” i to wtedy publiczność tak naprawdę po raz pierwszy poderwała się z miejsc i zaczęła się prawdziwa zabawa. Ja z całą załogą krok po kroczku posuwałyśmy się do przodu, aż w końcu zajęłyśmy naprawdę dobre miejsca widokowe i do tego przestrzeni było jeszcze tyle, że można była lekko podskakiwać. „Boso” koncertowe znacznie różni się od tego radiowego dobrze znanego przeboju, ale biorąc pod uwagę fakt, że w radio „Boso” stało się już dla mnie  męczące i jestem na dobrej drodze, aby płytkę Zako odpalać od numeru 2, to wykonanie koncertowe było wspaniałym odetchnięciem – podkład reggae to świetny pomysł w tej piosence. Potem był „Kac” poprzedzony wspaniałymi popisami praktycznie wszystkich muzyków i zakończony popisem Sebastiana – te jego improwizowane wstawki wokalne są genialne – czy Sebastian zna jakieś nieznane nam wszystkim języki? (Bo Doda i jej elficki może się schować :-))
Potem „Galop” i oczywiście fantastyczna pobudka publiczności w postaci fontanny wody wylanej na nasze głowy z butelki i Sebastianowe „Nie spać”. Publiczność posłusznie się obudziła, zaczęło się wspólne śpiewanie (muszę przyznać że i-ja-i-ja-i-jej wychodzi nam rewelacyjnie) i skakanie. I dla odetchnięcia „Dziewczyna o perłowych włosach” – to chyba najbardziej emocjonalny utwór na koncercie, a w wykonaniu Zako jest nie do zapomnienia, pewnie każdy, kto miał okazję usłyszeć ten utwór na żywo nigdy tego nie zapomni – ta piosenka jest stworzona chyba dla nich a nie dla zespołu Omega :-) To taki moment na koncercie gdy można odpocząć, stanąć w miejscu (zamurowanym) i delektować się pięknem muzyki – jak dla mnie niebanalne i wzruszające wykonanie. No i przy tym utworze wspaniały popis Tomasza Krawczyka, który był chyba najjaśniejszą gwiazdą tego koncertu – ludzie wielokrotnie wiwatowali na jego cześć i bili mu brawa.
Dalej byli „Udomowieni” – rockowa i mocniejsza wersja, ale ludzie i przy niej dobrze się bawili, znali słowa i śpiewali z zespołem. Było „Kiebyś ty” z długim wstępem, ponieważ Sebastiana trzeba było wesprzeć dodatkowymi skrzypcami, w jego instrumencie zerwała się prawdopodobnie struna. W czasie gdy Sebastian nastrajał i ćwiczył na „pożyczonych” skrzypcach pozostali członkowie zespołu oczywiście improwizowali. Początek „Kiebyś ty” i znów brawa ludzi, którzy doskonale pamiętają pierwszą piosenkę Zako, która podbiła ich serca. Aj, no i jak mogłam zapomnieć – gdzieś tam pomiędzy tymi utworami była jedna z moich ulubionych „Siadoj z nami”, która zawsze porywa mnie do zabawy i szaleństwa.
To co uwielbiam w koncertach Zako to fakt, że nie jest on sztuką teatralną z wyuczonymi rolami i tekstami do odczytania, odśpiewania. Ich każdy koncert to coś innego i nowego, coś świeżego. Podczas każdego koncertu potrafią zaskoczyć publiczność i pewnie samych siebie również. A co najważniejsze – muzyka to ich pasja, grają z prawdziwą przyjemnością, występy na żywo to ich żywioł – i każdy wrażliwy odbiorca na pewno to doceni.
W Mielnie było dużo improwizacji, zaskoczeń, fantastyczne taneczne układy (a co, wywijasy zbójnickie są najlepsze :-) ), było dużo śmiechu i też trochę wzruszeń. Ich muzyka jest teraz mniej góralska, jakby szła w kierunku mocniejszym, jest więcej gitary, perkusji, a mniej trąbki, aranże niektórych, a właściwie to wszystkich piosenek są pozmieniane i wtłoczone w ten rockowy klimat (kto wie, może za rok Woodstock? ;-) Muzycznie na pewno popisał się jak już wspomniałam Tomasz Krawczyk, ale również Łukasz Moskal i sam Sebastian, bo to, co on wyczynia ze swoimi skrzypcami to przechodzi czasem najśmielsze wyobrażenia, to co wyczynia ze swoim głosem też chwilami potrafi zamurować.
Na koncercie był oczywiście bis i wywoływane przez publiczność „Boso”. Boso jednak mogło zabrzmieć pod jednym warunkiem – musieliśmy wszyscy pościągać buty i podnieść je w powietrze. Fani jeżdżący często na koncerty pewnie coś o tym wiedzą, dla mnie była to nowość i szczerze to las butów wiszących nad głowami ludzi to niezapomniany widok, no i fantastyczna zabawa. „Boso” zostało więc zagrane dosłownie boso. Oj, chyba nie musze pisać jak ludzie bawili się przy tej piosence, ale to chyba nic w porównaniu z tym jak bawili się (łącznie z nami) podczas ostatniego utworu – piosence Marka Grechuty „W dzikie wino zaplątani” – w kilku wykonaniach już słyszałam ten utwór, ale wykonanie Zakopowera nie ma sobie równych i straszne jest to, że ten utwór kończy koncert, bo daje on takiego kopa i tyle energii że już po wszystkim czuje się wielki niedosyt. Pod koniec tego utworu i całego koncertu Sebastian wraz z Łukaszem Moskalem dali jeszcze wspólny popis – oni to potrafią się bawić, oj że wtedy nie poszła w skrzypcach struna to aż dziw :-) I to tyle, koniec, prawie 2 godziny minęły jak kilka minut – zdecydowanie za szybko.
Trzeba było wrócić do domu prawie 200km i muszę przyznać, że przygody w drodze powrotnej na moment przyćmiły wrażenia z koncertu. Wracałyśmy z mapką Google oraz mapą samochodową w zupełnej ciemnicy oraz w ogromnej … mgle! Mgła była tak wielka, że musiałyśmy jechać 40km/h a widziałyśmy przed sobą zaledwie kilka metrów, dalej jedno wielkie NIC. Po przejechaniu około 50 km dojechałyśmy do miejsca, gdzie przed nami na awaryjnych światłach ustawiła się już kolejka samochodów – wypadek – ulica nieprzejezdna. Samochody zaczęły wycofywać, a my niestety nie znałyśmy innej drogi! Przez chwilę poczułam się jak bohaterka jakiegoś tandetnego filmu - stałyśmy tak w polu na totalnym pustkowiu w tej mgle, za nami kilka samochodów i nagle wysiada z nich kilka mężczyzn – w tej mgle widać tylko zarysy ich sylwetek, idą w pewnej odległości od siebie i… wyglądają jak bohaterowie „Świt żywych trupów”, rzucam hasło ZOMBIE WE MGLE i w jednej sekundzie siedzimy pozamykane na wszystkie spusty, a w oczach przerażenie :-) Niestety, okazało się, że wypadek jest śmiertelny i policja czekała na prokuratora – musiałyśmy znaleźć inną drogę – inną, alternatywną drogą okazała się dawna droga na lotnisko pełna dziur i zaskakująco głębokich kałuż (nazwałabym je małymi stawami). Udało się, wyjechałyśmy na właściwą drogę, ale mgła nasilała się – co chwilę w nią wjeżdżałyśmy i wyjeżdżałyśmy. Cała sceneria była przerażająca – te pola, drzewa i krzewy, opuszczone domki spowite mgłą – jak z jakiegoś horroru! Dodam jeszcze, że była pełnia – aż dziw że z krzaków nie wyskoczył żaden wilkołak, wampir czy jakaś czarownica na miotle ;-). Nasza wyobraźnia również zaczęła fłatać nam figle – czerwone światła samochodu przed nami były dla nas strasznymi czerwonymi oczami diabła, niektóre z nas zaczęły czuć dziwne zapachy (tak tak mgła w każdym mieście ma inny zapach ;-) a niektóre widziały krowę machającą ogonem i wiecie co? Ta krowa naprawdę tam była!!!
Powrót był naprawdę ciężki i może nie o wszystkim będę wspominać, w każdym razie do domu dotarłyśmy po 3 w nocy, jeszcze przez jakiś czas nie mogłam zasnąć myśląc jednak nie o koncercie, lecz mając przed oczami Zombie we mgle ;-)

12 komentarzy:

  1. oj brakowało mi takich twoich opisów :) co prawda koncert mało mnie interesował ale przebrnęłam przez szczegółowy opis :) droga powrotna czad od razu przypomina mi się wyprawa na safari :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też brakowało Worda, więc jak się dziś dobrałam to tylko klikanie było słychać ;-) No to podziwiam że przebrnęłaś, pisałam bardziej z myślą o osobach, które tam były no i z myślą o fanach. A droga powrotna ojjj nasz Chruścik to było nic w porównaniu z zombie no i potem jeszcze było gorąco, ale o tym ci opowiem jak się spotkamy, normalnie całe życie mi przeleciało przez łeb w ułamku sekundy ;P

    OdpowiedzUsuń
  3. TE KONCERTY SĄ TAKIE SAME -MOŻE TYLKO Z WIĘKSZĄ LUB MNIEJSZA AKTYWNOŚCIĄ SŁUCHACZY.

    OdpowiedzUsuń
  4. Trzeba było do mnie zadzwonić do teściów tam jeżdżę zawsze to bym Ci pomogła znaleźć trasę alternatywną :) No opis baaaardzo szczegółowy. a kiedy jakiś spontan? Bo dobrze jest taki spontan zaplanować :)

    OdpowiedzUsuń
  5. O 1 w nocy miałam dzwonić? No coś ty, ja nie taka podła ;-) Może zaplanujmy spontan na przyszły tydzień, jak już wrócę do szarej rzeczywistości czyli do pracy, poczuję się znowu tak swojsko, bo na razie to w obłokach bujam...

    OdpowiedzUsuń
  6. Szach-Mat ja rozumiem ze Ty masz wolne i leniuchujesz ale byś się ruszyła i popisała coś co mozna czytać do śniadanka :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ooooo Mi wróciła :):) Relacja taka jakaś "przykrótka" Ci wyszła :D
    Ja natomiast po jej przeczytaniu mam jakieś dziwne uczucie jakbym brała udział w tych wydarzeniach ;) nie pozostaje mi nic innego jak podpisać się pod tym wszystkim obiema łapkami ponieważ wszystko co bym chciała napisać zostało napisane...od siebie dodam tylko jedno: koncertowy maratonik i przygody mu towarzyszące w pełni wynagrodziły mi znikomą ilość słońca na urlopie :) Dzięki wielkie :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Magda wiem że jakoś tak krótko wyszło, widzisz postanowiłam opisać pozostałe koncerty osobno to pewnie dlatego wydaje ci się taka krótka ta relacja ;P
    Nie ma sprawy, fajnie jest pobawić się w większym gronie, następnym razem może wspólnie gdzieś w Łodzi pokicamy, może już w listopadzie? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  9. W takim razie czekam z niecierpliwością na opisy pozostałych dwóch koncertów...
    Ooooo widzę, że jest "myśl" odnośnie listopada i Łodzi :):) jak jest "myśl" to może i będzie kicania :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Tak wiadomo jak to z tymi moimi "myślami" jest - jest myśl - trzeba ją wykonać ;-)

    OdpowiedzUsuń
  11. Dokładnie :) MYŚL MI = REALIZACJA :):)

    OdpowiedzUsuń
  12. a czy jest coś o swędzoącym sweterku? hihihi bo to tez było ciekawe ale wcale nie smieszne-przynajmniej nie dla kierowcy?

    OdpowiedzUsuń