środa, 31 sierpnia 2011

„Cela 211” reż. Daniel Monzón

WIĘZIENIE DLA TWARDYCH, FILM DLA WYTRWAŁYCH.
Mam dziwną słabość do filmów o tematyce więziennej. Zaczęło się dawno temu od amerykańskiego „Skazani na Shawshank” po polską perełkę „Symetria”. Po drodze były takie tytuły jak „Zielona mila”, „Czekając na egzekucję”, „Lęk pierwotny”, Życie za życie”, nie zapominając oczywiście o amerykańskim tasiemcu „Skazany na śmierć”.
Ostatnio miałam ogromną przyjemność obejrzeć kolejną produkcję o tej tematyce, która z całą pewnością od tej chwili będzie widniała bardzo wysoko na mojej osobistej liście więziennych tytułów – „Cela 211” (lub jak podają inne źródła Celda 211).
Film opowiada o strażniku więziennym Juanie Olivierze zaczynającemu dopiero pracę w więzieniu, w którym odsiadują wyrok najwięksi przestępcy, przestępcy, którzy nie mają już nic do stracenia, ponieważ odsiadują wyroki dożywotnie. Juan Olivier chcąc wywrzeć dobre wrażenie żegna się ze swoją ciężarną żoną i pojawia się w pracy dzień wcześniej. Podczas wstępnego zwiedzania więzienia Juan ulega wypadkowi i traci przytomność. Budzi się w celi 211 i odkrywa, że w więzieniu wybuchł bunt. Aby przetrwać, Juan musi udawać jednego z więźniów. Szybko zyskuje sympatię i poparcie przywódcy buntu – Malamadre. Teraz musi grać tak, jak mu zagrają.
Film jest produkcja hiszpańską i nawet dzięki temu zyskuje na wartości. Aktorzy są nieznani, język o dziwo aż tak nie irytuje, sceny nie są nafaszerowane efektami specjalnymi, a twarze bohaterów nie są odmalowane komputerowymi przeróbkami. Obraz jest brudny, brutalny i naturalny. Film trzyma w napięciu, na brak akcji nie ma co narzekać, a na końcu reżyser pokazuje nam kto tu rządzi i daje nam na tacy zakończenie o które wcale nie prosimy.
Jeśli natkniecie się kiedykolwiek na ten tytuł, to już wiecie, że warto. I nie dajcie się odstraszyć obcymi twarzami aktorów, czy niezrozumiałym językiem. Film przeraża, zasmuca, wzrusza i co najważniejsze daje do myślenia. Opowiada o ludzkich priorytetach, o tym jak łatwo owcy stać się wilkiem, opowiada o człowieku, któremu świat wywraca się do góry nogami w ciągu paru chwil. Dla tych ludzi nic już nie będzie takie samo, a i my zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo chwila potrafi być ulotna. Coś jest, a za chwilę tego nie ma. I pomimo tego, że bohaterami są groźni więźniowie, odkrywamy, że i oni potrafią współczuć, przyjaźnić się, walczyć o słuszność swoich racji. Bo czyż nie jest tak, że każdy więzień oceniany jest przez nas jako ZŁO? Mało kto uważa, że taki człowiek ma prawo dostać drugą szansę, mało kto wierzy w resocjalizację. Morderca już zawsze będzie dla nas mordercą, złodziej złodziejem, a gwałciciel gwałcicielem. Czy czuliśmy kiedyś współczucie do takiego przestępcy? – NIE. Czy wierzymy w prawdziwość jego słów, kiedy mówi, że żałuje swoich czynów? – WĄTPIĘ. Czy poświęcamy choć chwilę na to, aby zastanowić się nad tym, co nim kierowało? – JASNE... Takich ludzi skreślamy od razu, nie tracimy czasu na rozmyślanie o ich motywie, o tym jakie miał dzieciństwo, o tym czy cierpi na jakąś chorobę – nie zasługują na rozgrzeszenie w naszych oczach.
Oczywiście w tym co piszę nie chodzi o to, że staję w obronie przestępców. Po prostu teraz wiem, że czasem zwykły człowiek może stać się przestępcą przez przypadek, zrządzenie losu, niefortunny zbieg okoliczności lub po prostu pech. I każdy z nas może kiedyś znaleźć się po tej drugiej stronie.
To co odróżnia film "Cela 211" od innych filmów o więziennej tematyce jest fakt, że nie opowiada on o niesłusznie skazanych czy niesłusznie nieskazanych. W tym filmie są źli ludzie, zabijający w przeszłości i wciąż nie stroniący od przemocy. Ale ten film pokazuje również, że tacy ludzie we wszystko angażują się ze zdwojoną siłą – w bunt, w przywództwo, w zemstę, zazdrość, a także... w przyjaźń.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Kocham Cię Praco!

W mojej Firmie wdrażany jest od x lat tzw. „system oszczędnościowy”. Zaczęło się od grupowego zwalniania ludzi - wyrzucenia dorabiających emerytów i emerytów mogących już na spokojną emeryturkę odejść. Potem byli ochotnicy łasi na odprawę. Na końcu polecieli ci bez znajomości i rodziny w Firmie. Pierwsza oszczędność – mniej ludzi.
Druga oszczędność – mniej kasy. Kilka miesięcy bez premii i obiecanki-cacanki, że jak tylko w Firmie będzie lepiej zaległa premia zostanie wypłacona. Do dziś chyba nie jest lepiej.
Trzecia oszczędność – papier i tusz do drukarki. Swego czasu w tym celu była wielka akcja liczenia zużywalności miesięcznej papieru. Cały dzień mi zajęło wyliczanie mniej więcej dziennego, tygodniowego, wreszcie miesięcznego zużycia papieru do drukarki. Teraz miesiąc w miesiąc trzeba pisać oficjalne pismo z wykresami i tabelkami przedstawiającymi tendencję spadkową lub wzrostową zużywalności papieru. Do tego w każdym przypadku należy dołączyć wyjaśnienie dlaczego zużywalność wzrosła lub spadła.
Tusze do drukarki też trzeba oszczędzać. W żadnym piśmie nie można drukować pieczątek czy logo Firmy, najlepiej również, aby ze swoimi wypocinami zmieścić się na połówce strony, tak, aby kolejną połówkę można było jeszcze w przyszłości wykorzystać, do tego atrament musi być nastawiony na ok. 50% intensywności koloru, aby nie zużyć niepotrzebnie zbyt dużo tuszu.
Kolejna oszczędność – rozmowy telefoniczne, z Firmowego telefonu korzystać można tylko i wyłącznie w celach służbowych. Co miesiąc przychodzą bilingi i przy każdym wykonanym telefonie trzeba napisać kto, po co i dlaczego.
Następna oszczędność – artykuły papierniczo-piśmiennicze – teraz nie dostaje się długopisów, ale wkłady, ilość pisaków przypadających na pracownika jest ściśle określona, a kalkulatory, krzesła, pieczątki trzeba podpisywać imiennie, aby mieć pewność, że jak się przyjdzie do pracy to będzie gdzie i czym pracować. A jeśli zabraknie np. zszywek do zszywacza to owszem, można pójść do zaprzyjaźnionego działu, ale nigdy z pustymi rękoma, zawsze trzeba mieć coś na wymianę. Ostatnio największe wzięcie jako towar wymienny ma klej, papier do drukarki i taśma z Firmowym logo.
Szkoda tylko, że nikt nie chce oszczędzić naszego czasu, który tracimy podczas całego tego Wielkiego Oszczędzania dostosowując się do wszelkich norm oszczędzających i tworząc pół-stronicowe pisma bez logo udowadniające nasze oszczędnościowe poświęcenie dla Firmy.
Wszystko w celach oszczędnościowych, bo w Firmie dzieje się źle.
A ja myślę – gówno prawda. Gdyby działo się źle to co tydzień nie ukazywałby się pięknie wydawany magazyn pracowniczy, z okładki którego uśmiechają się coraz to nowsze zadowolone i obiecujące poprawę twarze. Gdyby źle się działo to nie przyjmowano by nowych pracowników, bratów ciotek żon swoich mężów. Nie podwyższano by pensji tym, co to najwięcej szczekają, a najmniej robią. Nie wydawano by pieniędzy na liczne pisma i ogłoszenia zastraszające i pouczające jak oszczędzać. Nie montowano by kolejnych kamer przy toaletach, oknach, windach. Nie zmieniano by nagle identyfikatorów na nowe, bardziej nowoczesne i nie organizowano by comiesięcznych imprez-bankietów dla tych Ważnych i Najważniejszych.
A ja proponowałabym inwestycję w poprawę warunków pracy, popracowanie nad atmosferą,  zmianę systemu motywacyjnego i zainwestowanie w ludzi, bo może gdyby pracownik odczuł poprawę i byłby szczęśliwszy, uśmiechnięty, optymistyczny, miły to i klient byłby bardziej zadowolony?
W końcu jaka płaca taka praca… ale co ja się denerwuję, mój dział i tak jest w likwidacji, a moje dumnie brzmiące stanowisko wkrótce przestanie istnieć… no bo przecież trzeba oszczędzać.

A na poprawę humoru:


czwartek, 25 sierpnia 2011

"Grzesznica" Petra Hammesfahr.

"Młoda kobieta na majówce z mężem i dwuletnim synkiem w biały dzień zabija nożem przypadkowego mężczyznę, bezwstydnie obściskującego się z dziewczyną. Pozornie bezsensowna zbrodnia świadczy o braku równowagi psychicznej u sprawczyni. Jednak mozolne śledztwo odsłania ponure tajemnice dzieciństwa i wczesnej młodości kobiety. Oryginalny kryminał dotykający bolesnych spraw molestowania seksualnego oraz roli pierwszej miłości, ulokowanej w niewłaściwej osobie. Przeszłość wypierana przez lata ze świadomości teraz ujawnia swą niszczycielską moc."



Przerażająca historia, której nigdy nie zapomnisz.
Zaczęło się od nudnego wieczoru i koleżanki, która na hasło "kryminał" od razu wiedziała jak mi go wypełnić, pożyczając "Grzesznicę". Miałam ochotę akurat na kryminał, ale "Grzesznica" to bardziej thriller, zagadka zbrodni, jakiej dopuściła się kobieta schodzi na dalszy plan, pierwsze skrzypce grają tutaj losy bohaterki, które od początku do końca przyprawiają o dreszcze i powodują przygnębienie.  Książka już od pierwszych stron wciąga, a sekrety, kłamstwa i enigmatyczna fabuła sprawiają, że czyta się szybciej i szybciej, aby tylko dowiedzieć się, co tak naprawdę przydarzyło się tej biednej dziewczynie.
Im bardziej zagłębiamy się w jej traumatyczną historię tym trudniej nam uwierzyć, że można znieść tyle zła w jednym życiu. Ta historia potwierdza, że nie można uciec od bólu zadanego w dzieciństwie, że żadna dziecięca psychika nie zniesie manipulacji, odrzucenia i molestowania w najmłodszych latach i że skutki zawsze się pojawią, nawet dopiero w życiu dorosłym, kiedy to na pozór wszystko zaczyna się układać i normalizować. Wystarczy tak niewiele, aby przywołać najgorsze koszmary i powrócić do tego, co człowiek głęboko zakopał w swojej głowie, bo nie tylko czytelnik próbuje z głowy kobiety wydobyć prawdę, sama bohaterka stara się przypomnieć kim była, jak żyła, co się wydarzyło naprawdę... 
To bardzo przygnębiająca książka pełna okrutnych obrazów, szczerych do bólu opisów i brudów, pełna brudów. Bo Petra Hammesfahr nie oszczędza czytelnika, tak samo jak nie oszczędziła swojej bohaterki.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Sto lat sto lat sto lat sto lat niechaj żyje nam, hej!

Dzisiaj swoje kolejne urodzinki obchodzi moja kochana przyjaciółka Goldie i chciałam złożyć jej publicznie najlepsze życzenia.

Droga Goldie, jako, że dziś twój wielki dzień życzę ci:
- Mnóstwo marzeń, przede wszystkim tych spełnionych
- Wiele miłych i radosnych chwil spędzonych w gronie najbliższych
- I oczywiście jak najwięcej naszej sławnej spontaniczności,
a jako, że jesteś teraz w takim, a nie innym momencie życia to również:
- Szczęścia w doborze specjalistów i ekspertów od spraw budowlanych, elektrycznych, hydraulicznych itd.
- Samego dobrze działającego i sprawdzającego się bez zarzutu sprzętu 
- Pomysłowości i nagłego olśnienia w projektowaniu i dekorowaniu.

Zawsze starałam się otaczać wyjątkowymi ludźmi i z perspektywy czasu widzę, że z całą pewnością wybrałam odpowiednie osoby. Z każdego okresu i etapu w moim życiu przechodzę w następne etapy już z nową, dojrzałą przyjaźnią. Bo prawdziwa przyjaźń to ta, która potrafi pokonać wszelkie próby i przetrwać czas. Nie jest sztuką przyjaźnić się z osobą, z którą chodzimy do szkoły - sztuką jest utrzymać tą przyjaźń kiedy szkoła się kończy, a życie pisze dalej nasze scenariusze.
Goldie i ja znamy się już 12 lat (!) - po wielu wzlotach i upadkach, romantycznych i górnolotnych wyznaniach w szkolnym radiowęźle, po wielu scenach zazdrości i po pozbyciu się wszelkiej szkolnej konkurencji w końcu Goldie została moją koleżanką z licealnej ławki. Razem wspierałyśmy się podczas matematycznych sprawdzianów, to ona podpowiadała mi słowa klucze w czasie odpytywań z polskiego, wspólnie przewodziłyśmy na zajęciach W-Fu w klubie tych "topornych, nieporadnych i zawsze na końcu".
Jeżdziłyśmy razem do szkoły, razem wracałyśmy, siedziałyśmy w jednej ławce, przerwy spędzałyśmy razem w radiowęźle, w weekendy często u siebie nocowałyśmy, a mimo to codziennie po szkole wieczorem wydzwaniałyśmy do siebie i paplałyśmy jeszcze po 30 minut albo dłużej - nasze mamy nie mogły się temu nadziwić :-) Teraz jak tak wspominam to był naprawdę fajny czas - nastoletnie miłości, ploteczki, inrygi, wspólne wyjazdy, wspólne urodziny, wspólne imprezy i już na zawsze WSPÓLNE WSPOMNIENIA. Tak na pozór różne światy, inne zainteresowania, zupełnie różne style i charaktery, a mimo to potrafiłyśmy stworzyć  i utrzymać coś, czego inni wciąż nie mają i szukają - zwykłą, szarą, nudną PRZYJAŹŃ  :-)
Goldie to bardzo specyficzna osoba i nie od razu da się ją polubić, oj nieee. Ludzie się jej boją i podchodzą do niej z dystansem. Bo kto od razu pała sympatią do takiej fizycznie malutkiej istotki, a cholernie wyszczekanej i szczerej aż do bólu? To bardzo silna osobowość, piekielnie inteligentna mistrzyni ciętej riposty, złośliwa, zołzowata, wredna, wrażliwa na ludzką głupotę, często nie przebiera w słowach. Ale warto poświęcić dłuższą chwilę, aby lepiej ją poznać, wtedy dopiero można dostrzec to, że wszelkie złośliwości są tylko nieudolnym wyrażaniem cieplejszych uczuć wobec drugiej osoby. Podobnie jak u mnie są to tylko pozory, więc często kiedy ze sobą rozmiawiamy ktoś z boku może odnieść zupełnie mylnie wrażenie, że nie przepadamy za sobą, a to przecież tylko wyrażanie naszej wzajemnej sympatii, prawda mała wstrętna czarownico? ;-)  
I co będę ukrywać - czasem mnie irytuje, wkurza i nie zawsze jestem w stanie zrozumieć jej postępowanie, ale to, co najbardziej w niej lubię, to fakt, że po tylu latach potrafi mnie wciąż zaskoczyć! Potrafi przyznać się do błędu, potrafi przeprosić, potrafi zaakceptować zupełnie inny świat od tego, który ona zna i w którym żyje, potrafi współczuć i wesprzeć a jednocześnie rozśmieszyć i dać kopa do działania.
Bo tak naprawdę to wrażliwa i uczuciowa osoba, która tylko udaje mocarza - na zewnątrz silna, w środku krucha i tylko nieliczni o tym wiedzą. Poza tym to jedna z najmniej egoistycznych osób jakie znam, zawsze można na nią liczyć, gdy tak sobie myślę to chyba nigdy mnie nie rozczarowała, nie zasłania się chorobą, problemami, dziećmi, ZAWSZE JEST nawet, gdy jest zmęczona i jej się nie chce - pamiętne babskie wieczorki kiedy to Goldie w szlafroczku lub pod kocykiem z kotem na kolanach siedzi i ziewa ;-)
Oczywiście moje "płodne palce" jak zwykle ponosi, ale zostawię sobie jeszcze trochę uszczypliwości i słodkości, bo tak naprawdę to dopiero za 2 lata będzie taka impreza, że hej:


A póki co cieszę się jeszcze tymi 10 dniami, jak co roku cieszę się nimi jak małe dziecko, kiedy to mogę Goldie dokuczać, że jestem Młodsza ;-)

czwartek, 18 sierpnia 2011

Przepis na 3 Bit bez pieczenia - prosty sposób wykonania.

Tego wirtualnego 3 Bita dedykuję mojej kochanej Goldie, która narzeka, że nie ma co czytać do kawy i śniadanka, a teraz może sobie i poczytać i nacieszyć oczka ;-)

3 Bit to bardzo proste w wykonaniu ciasto, ma wiele plusów - można z nim dowolnie ekperymentować i co najważniejsze może je zrobić osoba nie posiadająca piekarnika, jednak wbrew wszelkiemu przekonaniu nie jest to ciasto ani "szybkie" ani tanie. Aby ciasto było gotowe do spożycia trzeba poświęcić na to około 2 dni, a jeśli chodzi o naszą kieszeń to zapewne zabraknie nam w niej około 20zł :-) Ale efekt końcowy wynagrodzi nam wszelkie niedogodności.



Składniki na średniej wielkości blachę:
- 5 opakowań herbatników Petit Beurre
- 2 budynie waniliowe z cukrem
- 0,5 litra mleka
- 10dag masła/margaryny
- mleko słodzone w puszce
- bita śmietana w proszku
- śmietana kremówka 30%
- gorzka czekolada

Sposób wykonania:
Pierwszego dnia przygotowujemy masę karmelową, czyli zamkniętą puszkę mleka słodzonego gotujemy w wodzie przez 3 godziny, dolewając co chwila wody, aby puszka była cały czas w niej zanurzona. Po 3h wyciągamy puszkę i czekamy aż ostygnie, za ciasto najlepiej wziąć się na drugi dzień albo puszkę wystudzić na parapecie za oknem ;-) Polecam jednak zdecydowanie i w 100% sposób z mlekiem słodzonym, karmel jest idealny i przepyszny, to nie to samo co gotowa masa krówkowa czy toffi, kiedyś bardzo mi się spieszyło i kupiłam taką gotową masę - niestety zepsuła mi całe ciasto ;-(
Na spód blachy wykładamy pierwszą warstwę herbatników. Nastepnie gotujemy 250ml mleka (szklanka), a w kolejnej szklance mleka (250ml) rozpuszczamy 2 budynie, które wlewamy do gotującego się mleka i energicznie mieszamy, tak, aby nie powstały grudki i aby masa budyniowa była gładka. Do gorącego budyniu dodajemy 10dag masła i mieszamy lub miksujemy (polecam jednak wmieszać masło ręcznie). Taką masę wykładamy na pierwszą warstwę herbatników i równomiernie rozprowadzamy.
Na masę budyniową wykładamy drugą warstwę herbatników, następnie również równomiernie rozprowadzamy masę karmelową, czyli ugotowane wcześniej mleko słodzone. Na masę karmelową wykładamy trzecią ostatnią już warstwę herbatników. Następnie 200ml śmietanki kremówki miksujemy z bitą śmietaną w proszku i wykładamy gotową bitą śmietanę na ostatnią warstwę herbatników. Bitą śmietanę posypujemy zmieloną gorzką czekoladą lub czymkolwiek innym, wybór dowolny - może to być pokruszony batonik Snickers, czekolada mleczna, biała, z orzechami, mogą to być orzechy, migdały czy kolorowa posypka, nawet wiórki kokosowe - cokolwiek - tylko pamiętajcie, że samo ciasto jest bardzo słodkie, więc jako posypkę najlepiej użyć coś kontrastującego.
Jeśli chodzi o ciasto 3 Bit to można z nim dowolnie eksperymentować - zamiast karmelu można wyłożyć dżem porzeczkowy, truskawkowy czy inny dowolny według uznania, można dać masę orzechową czy kokosową. Budyń waniliowy można zastąpić śmietankowym lub czekoladowmy. Naprawdę polecam  eksperymentować, wydziwiać i dodawać to co najbardziej wam odpowiada. Czasem zupełnie przypadkowo można wykonać smaczny 3 Bit z całkiem szokująco niepasujących do siebie składników i połączeń ;-) Wiadomo co to będzie za 3 Bit jeśli nie będzie ciasteczka czekolady i karmelu, ale cóż, każdy przecież lubi co innego i przyjmijmy że 3 Bit to idealne połączenie 3 ulubionych słodkości.
Na koniec jednak zawsze trzeba ciasto włożyć do lodówki i przed jego skonsumowaniem należy odczekać dobre kilka godzin a najlepiej to nawet całą noc. Ale warto przeczekać, choć wiem, że dla każdego Łasucha to zapewne mordęga mieć takie słodkie cudo w lodówce i nie móc go skosztować od razu - ale wierzcie mi, że na drugi dzień ciasto smakuje wyśmienicie i jest wspaniałym dopełnieniem porannej kawy.

A tak wygląda mój 3 Bit przed włożeniem do lodówki:

Życzę smacznego :-)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Koncert Zakopower - relacja z Mielna dn. 13.08.11.

Zacznę przewrotnie – właśnie skończyłam pisać relację z koncertu i napiszę wam jedno – jest ona dla wytrwałych, kiedy przysiadałam do niej chciałam napisać zaledwie kilka spostrzeżeń, trochę moich odczuć i namiastkę naszych koncertowych przygód. Ale kiedy teraz skończyłam i widzę, że zajmuje ona 2 strony w Wordzie stwierdzam, że relacja jest dla prawdziwych wariatów :-) Pozdrawiam zatem wszystkich Wariatów!
Gdy wróciłam do domu w środku nocy z koncertu Zakopowera w Mielnie i myślałam o pisaniu relacji to w głowie miałam zaledwie trzy zdania dotyczące koncertu, reszta to przeżycia i przygody w trasie. Jednak trochę ochłonęłam, przespałam kilka nocy i mogę w końcu na spokojnie pozbierać myśli i podzielić się z wami moimi wrażeniami. Ten koncert zamykał mały maratonik koncertowy, który zafundowałam sobie w trakcie tygodnia. Każdy koncert, który widziałam w tygodniu był całkiem inny, inne uczucia i inne emocje. To, co na pewno wyróżniało koncert Zakopowera to fakt, że... nie padało!
Mielno było najdalej. Ja + załoga wyruszyłyśmy trochę wcześniej, tak, aby być na miejscu przynajmniej godzinę przed czasem, zająć miejsce przy barierkach i rozgrzać się przed koncertem. Niestety, nie wzięłyśmy pod uwagę jednej rzeczy – korków, w których stałyśmy ponad godzinę i aby była jasność korek zaczął się przy samym wjeździe do Mielna. Na początku patrzyłyśmy ze spokojem jak mijają nas rowerzyści, spacerowicze i motorzyści, jednak gdy dochodziła godzina planowego rozpoczęcia koncertu zaczęłyśmy się trochę stresować. Zmęczone jazdą, korkami i szukaniem miejsca do zaparkowania w końcu wysiadłyśmy z samochodu i już spóźnione pognałyśmy na Stadion Sportowy gdzie miał odbyć się występ Zako w ramach imprezy Radia Zet Lato z Radiem.
Na szczęście impreza również była trochę spóźniona, trwały konkursy i rozgrzewanie publiczności przed koncertem. Wtopiłyśmy się w tłum, oczywiście o upragnionych miejscówkach przy barierkach mogłyśmy zapomnieć, w zasadzie dość szybko okazało się, że tłum jest tak ściśnięty, że dalej nie ma sensu brnąć. Zajęłyśmy dość odległe miejsce, ale takie, aby móc podnieść w górę łapki i mieć przestrzeń na podskoki i poruszanie bioderkami :-) Ledwie zdołałyśmy się usadowić, a spiker już zapowiadał koncert Zakopower (z pewnym drobnym błędem, sugerując, że Sebastian porzucił studia i marzenia architektoniczne dla muzyki, ale wspominając FC, który podobno bombarduje podczas koncertów barierki i ściąga buty – SZOK ;-)).
I zaczęło się, pierwsze rytmy „Zbuntowanego Anioła”, lekko, rytmicznie i nagle wrzaski, piski i choć ciężko było mi dojrzeć scenę (małe kaczątka tak mają) to od razu domyśliłam się, że na scenie pojawił się Sebastian. Nagle przede mną wystrzeliły w górę aparaty i chwilę potem byłam za nie wdzięczna, bo to na tych malutkich ekranikach oglądałam początek koncertu :-) To, co mi się nie podobało to fakt, że wizualizacje Majoneza towarzyszące koncertowi wyświetlane były na telebimie z boku sceny, zdecydowanie wolę, gdy ekran ustawiony jest w głębi sceny za plecami muzyków, te wizualizacje są dopełnieniem wrażeń i przeżyć, świetnie współgrają z muzyką i tym, co dzieje się na scenie. Niestety, kiedy telebim ustawiony był z boku nie wiedziałam na czym skupić swoją uwagę i w zasadzie w pewnym momencie te migające obrazy z boku zaczęły mnie irytować i przeszkadzały mi w skupieniu się na muzykach i tym, co przekazują. „Zbuntowanego Anioła” brakuje na liście moich ulubionych zakoutworów, więc posłużył mi do tego, aby się spokojnie usadowić, przyzwyczaić oczy, uszy i głos :) A potem to przeciągane góralskie typowo Sebastianowe „Dobryy wieczórrr państwuuuu” i uparcie przedstawiana piosenka „Tak że tak” jako „Love you” – utwór wypadł zdecydowanie lepiej niż wtedy, gdy słyszałam go ostatnio na żywo, a już to energiczne „I mów tak do mnie mów tak do mnie mów tak do mnie do mnie mów” od razu porywa do podskoków. Po „Tak że tak” musiało być „Nie bo nie” – to połączenie tych dwóch piosenek jest wspaniałe – najpierw moc i energia, a zaraz potem moc i dreszcze.
 Kolejności utworów niestety nie pamiętam – w końcu byłam tam, aby się bawić a nie kodować w głowie kolejność wykonywanych piosenek. Było oczywiście „Boso” i to wtedy publiczność tak naprawdę po raz pierwszy poderwała się z miejsc i zaczęła się prawdziwa zabawa. Ja z całą załogą krok po kroczku posuwałyśmy się do przodu, aż w końcu zajęłyśmy naprawdę dobre miejsca widokowe i do tego przestrzeni było jeszcze tyle, że można była lekko podskakiwać. „Boso” koncertowe znacznie różni się od tego radiowego dobrze znanego przeboju, ale biorąc pod uwagę fakt, że w radio „Boso” stało się już dla mnie  męczące i jestem na dobrej drodze, aby płytkę Zako odpalać od numeru 2, to wykonanie koncertowe było wspaniałym odetchnięciem – podkład reggae to świetny pomysł w tej piosence. Potem był „Kac” poprzedzony wspaniałymi popisami praktycznie wszystkich muzyków i zakończony popisem Sebastiana – te jego improwizowane wstawki wokalne są genialne – czy Sebastian zna jakieś nieznane nam wszystkim języki? (Bo Doda i jej elficki może się schować :-))
Potem „Galop” i oczywiście fantastyczna pobudka publiczności w postaci fontanny wody wylanej na nasze głowy z butelki i Sebastianowe „Nie spać”. Publiczność posłusznie się obudziła, zaczęło się wspólne śpiewanie (muszę przyznać że i-ja-i-ja-i-jej wychodzi nam rewelacyjnie) i skakanie. I dla odetchnięcia „Dziewczyna o perłowych włosach” – to chyba najbardziej emocjonalny utwór na koncercie, a w wykonaniu Zako jest nie do zapomnienia, pewnie każdy, kto miał okazję usłyszeć ten utwór na żywo nigdy tego nie zapomni – ta piosenka jest stworzona chyba dla nich a nie dla zespołu Omega :-) To taki moment na koncercie gdy można odpocząć, stanąć w miejscu (zamurowanym) i delektować się pięknem muzyki – jak dla mnie niebanalne i wzruszające wykonanie. No i przy tym utworze wspaniały popis Tomasza Krawczyka, który był chyba najjaśniejszą gwiazdą tego koncertu – ludzie wielokrotnie wiwatowali na jego cześć i bili mu brawa.
Dalej byli „Udomowieni” – rockowa i mocniejsza wersja, ale ludzie i przy niej dobrze się bawili, znali słowa i śpiewali z zespołem. Było „Kiebyś ty” z długim wstępem, ponieważ Sebastiana trzeba było wesprzeć dodatkowymi skrzypcami, w jego instrumencie zerwała się prawdopodobnie struna. W czasie gdy Sebastian nastrajał i ćwiczył na „pożyczonych” skrzypcach pozostali członkowie zespołu oczywiście improwizowali. Początek „Kiebyś ty” i znów brawa ludzi, którzy doskonale pamiętają pierwszą piosenkę Zako, która podbiła ich serca. Aj, no i jak mogłam zapomnieć – gdzieś tam pomiędzy tymi utworami była jedna z moich ulubionych „Siadoj z nami”, która zawsze porywa mnie do zabawy i szaleństwa.
To co uwielbiam w koncertach Zako to fakt, że nie jest on sztuką teatralną z wyuczonymi rolami i tekstami do odczytania, odśpiewania. Ich każdy koncert to coś innego i nowego, coś świeżego. Podczas każdego koncertu potrafią zaskoczyć publiczność i pewnie samych siebie również. A co najważniejsze – muzyka to ich pasja, grają z prawdziwą przyjemnością, występy na żywo to ich żywioł – i każdy wrażliwy odbiorca na pewno to doceni.
W Mielnie było dużo improwizacji, zaskoczeń, fantastyczne taneczne układy (a co, wywijasy zbójnickie są najlepsze :-) ), było dużo śmiechu i też trochę wzruszeń. Ich muzyka jest teraz mniej góralska, jakby szła w kierunku mocniejszym, jest więcej gitary, perkusji, a mniej trąbki, aranże niektórych, a właściwie to wszystkich piosenek są pozmieniane i wtłoczone w ten rockowy klimat (kto wie, może za rok Woodstock? ;-) Muzycznie na pewno popisał się jak już wspomniałam Tomasz Krawczyk, ale również Łukasz Moskal i sam Sebastian, bo to, co on wyczynia ze swoimi skrzypcami to przechodzi czasem najśmielsze wyobrażenia, to co wyczynia ze swoim głosem też chwilami potrafi zamurować.
Na koncercie był oczywiście bis i wywoływane przez publiczność „Boso”. Boso jednak mogło zabrzmieć pod jednym warunkiem – musieliśmy wszyscy pościągać buty i podnieść je w powietrze. Fani jeżdżący często na koncerty pewnie coś o tym wiedzą, dla mnie była to nowość i szczerze to las butów wiszących nad głowami ludzi to niezapomniany widok, no i fantastyczna zabawa. „Boso” zostało więc zagrane dosłownie boso. Oj, chyba nie musze pisać jak ludzie bawili się przy tej piosence, ale to chyba nic w porównaniu z tym jak bawili się (łącznie z nami) podczas ostatniego utworu – piosence Marka Grechuty „W dzikie wino zaplątani” – w kilku wykonaniach już słyszałam ten utwór, ale wykonanie Zakopowera nie ma sobie równych i straszne jest to, że ten utwór kończy koncert, bo daje on takiego kopa i tyle energii że już po wszystkim czuje się wielki niedosyt. Pod koniec tego utworu i całego koncertu Sebastian wraz z Łukaszem Moskalem dali jeszcze wspólny popis – oni to potrafią się bawić, oj że wtedy nie poszła w skrzypcach struna to aż dziw :-) I to tyle, koniec, prawie 2 godziny minęły jak kilka minut – zdecydowanie za szybko.
Trzeba było wrócić do domu prawie 200km i muszę przyznać, że przygody w drodze powrotnej na moment przyćmiły wrażenia z koncertu. Wracałyśmy z mapką Google oraz mapą samochodową w zupełnej ciemnicy oraz w ogromnej … mgle! Mgła była tak wielka, że musiałyśmy jechać 40km/h a widziałyśmy przed sobą zaledwie kilka metrów, dalej jedno wielkie NIC. Po przejechaniu około 50 km dojechałyśmy do miejsca, gdzie przed nami na awaryjnych światłach ustawiła się już kolejka samochodów – wypadek – ulica nieprzejezdna. Samochody zaczęły wycofywać, a my niestety nie znałyśmy innej drogi! Przez chwilę poczułam się jak bohaterka jakiegoś tandetnego filmu - stałyśmy tak w polu na totalnym pustkowiu w tej mgle, za nami kilka samochodów i nagle wysiada z nich kilka mężczyzn – w tej mgle widać tylko zarysy ich sylwetek, idą w pewnej odległości od siebie i… wyglądają jak bohaterowie „Świt żywych trupów”, rzucam hasło ZOMBIE WE MGLE i w jednej sekundzie siedzimy pozamykane na wszystkie spusty, a w oczach przerażenie :-) Niestety, okazało się, że wypadek jest śmiertelny i policja czekała na prokuratora – musiałyśmy znaleźć inną drogę – inną, alternatywną drogą okazała się dawna droga na lotnisko pełna dziur i zaskakująco głębokich kałuż (nazwałabym je małymi stawami). Udało się, wyjechałyśmy na właściwą drogę, ale mgła nasilała się – co chwilę w nią wjeżdżałyśmy i wyjeżdżałyśmy. Cała sceneria była przerażająca – te pola, drzewa i krzewy, opuszczone domki spowite mgłą – jak z jakiegoś horroru! Dodam jeszcze, że była pełnia – aż dziw że z krzaków nie wyskoczył żaden wilkołak, wampir czy jakaś czarownica na miotle ;-). Nasza wyobraźnia również zaczęła fłatać nam figle – czerwone światła samochodu przed nami były dla nas strasznymi czerwonymi oczami diabła, niektóre z nas zaczęły czuć dziwne zapachy (tak tak mgła w każdym mieście ma inny zapach ;-) a niektóre widziały krowę machającą ogonem i wiecie co? Ta krowa naprawdę tam była!!!
Powrót był naprawdę ciężki i może nie o wszystkim będę wspominać, w każdym razie do domu dotarłyśmy po 3 w nocy, jeszcze przez jakiś czas nie mogłam zasnąć myśląc jednak nie o koncercie, lecz mając przed oczami Zombie we mgle ;-)

czwartek, 11 sierpnia 2011

Moja wielka grecka przygoda.

Na początku był chaos. Tak, chaos to najwłaściwsze słowo określające moje przygotowania do wakacji. Bo przygotowania i plany były już od stycznia. Hasło Grecja i ślęczenie godzinami przy komputerze szukając odpowiedniego hotelu, biura podróży, miejscowości. Z każdej strony wymagania „ładna łazienka” „dużo jedzenia” „żeby był basen” „widok na morze” „piaszczysta plaża”. I wydawałoby się, że takie coś znalazłam, choć dla mnie samej najważniejsze było, aby były tam ze mną osoby, na których mi zależy. Wszystko było zaplanowane i obliczone i pewnie przez to zaplanowanie wszystko się rozkraczyło. Rozkraczyła się data, rozkraczyły się finanse, rozkraczyły się okoliczności. Trzeba było na szybko coś wymyślić, było niewiele czasu. Opcja Grecja zmieniła się na opcję Cokolwiek. Opcja Samolot na opcję Autokar, potem na opcję Samochód a na końcu stanęło jednak na opcji Autokar. Na polu bitwy zostałam tylko ja z Połówką. Finanse na styk, data na styk, wykupienie wycieczki w ostatni dzień. Szybkie pranie, prasowanie, pakowanie, zakupy, farbowanie włosów, wizyta u kosmetyczki etc. Z Grecji poprzez Chorwację, Bułgarię i Hiszpanię padło ponownie na Grecję. Wyjazd o 2 w nocy, szybkie przetransportowanie się z samochodu do autokaru, zajęcie miejsc nie z tyłu, nie z przodu, nie koło WC i nie na kole. Jedziemy :) Jest ekscytacja, jest szczęście jeszcze na razie niepewne, przerażenie 40 godzinami w autokarze, ale jest też uśmiech i odetchnięcie – jedziemy po przygody, jedziemy odpocząć, zapomnieć o problemach i zostawiając za sobą wszystko znane i kochane. Jedziemy już z dobre 15 minut, prawie wyjeżdżamy ze Szczecina kiedy pada to niefortunne pytanie z ust Połówki:
- Gdzie masz aparat?
Robię głupią minę, wiem że jest głupia ale nie mam na to wpływu. Myślę sobie: Połówka stroi sobie żarty, lubi w takich chwilach robić mi beznadziejne kawały, więc głupia mina zamienia się w głupi uśmiech:
- Weź nie żartuj, wyciągaj go, wiem że go masz.
- No weź ty nie żartuj, bez jaj – Połówka robi się fioletowa, zielona, czerwona i w końcu biała – Kurwa cały futerał został w samochodzie koło twojego siedzenia.
Przez myśl przemyka mi od razu fakt, ze aparat jest pożyczony od cioci, od razu przed oczami mam wybitą szybę w samochodzie, skradziony aparat i inne rzeczy, samochód pozostawiony sam na odludziu przez 12 dni, ale mimo to choć już mniej pewnie to wciąż nie wierzę:
- Niemożliwe, na pewno go gdzieś masz, wyciągaj, bo się zdenerwowałam, to już nie są żarty. - Robi mi się gorąco, a Połówka sapie i dyszy:
- No nie są kurwa, nie są żarty, bo w aparacie są nasze dowody…
Doigrałam się, mam swoje „ahoj przygodo”.